"Powrót Bena" [recenzja]: Marnotrawny

Kadr z filmu "Powrót Bena" /materiały prasowe

Młody chłopak ucieka z ośrodka odwykowego, wraca w rodzinne strony i wpada w tarapaty. Już pierwsze sceny "Powrotu Bena" Petera Hedgesa zapowiadają, że będzie to opowieść o matce, która podejmie się próby ratowania marnotrawnego syna. I to prawda. Ale zarazem krzywdzące uogólnienie. U Hedgesa zbiegają się narracje o szczególnej wspólnocie, którą jest rodzina, ale również o zmaganiu z przeszłością czy amerykańskim kryzysie opioidowym. Nakładają się na siebie, jak klocki domina.

Do tego, że film ten wymyka się prostym kryteriom, rozszczepia się na kilka równorzędnych tematów, które wzajemnie się przeplatają i uzupełniają, jeszcze dojdziemy. Na początku faktycznie pojawia się syn. Siedemdziesiąt siedem dni po rozpoczęciu terapii, nieoczekiwanie przed jej zakończeniem. Atmosfera panująca w domu po jego powrocie jest przejmująca - ojczym i siostra demonstrują wątpliwości do kolejnych zapewnień o poprawie, poczuciu jego winy. Nic dziwnego. Ben zdaje się przeciwwagą do ich uporządkowanego rytmu - statusu wzorowej rodziny, która szykuje się do zdrowych, spokojnych świąt. Wsparcie nadejdzie tylko ze strony matki. Kobiety, która w poczuciu troski, lęku i przebaczenia, pozwoli na jeszcze jedną szansę.

Reklama

Reguły są proste - jeden dzień w domu, i powrót na odwyk. Nie znika z zasięgu wzroku, nie oddala się od matczynego sonaru. Badanie moczu na obecność narkotyków wykona w jej obecności, na lokalną terapie pójdą więc razem. Sytuacja pod kontrolą? Wręcz przeciwnie. W międzyczasie ktoś włamie się do ich domu, zniszczy choinkę i zabierze psa, ukochanego pupila rodziny. Dopiero po jakimś czasie karty zostaną stopniowo odkryte i okaże się, że wydarzenie to miało związek szczególny z jego mroczną przeszłością. Wychodzi więc na to, że Ben ponownie narazi bliskich na niebezpieczeństwo.

W "Powrocie Bena" nader istotną rolę odgrywają kapryśne wspomnienia, które uruchamiają reminiscencje i kapitulują bohaterów w mroczne rejony ich przeszłości. Gdzie nie spojrzeć, tam coś przypomina o nałogu bohatera. Ale nie dosłownie, nie bezpośrednio. Podskórnie oczekujemy, że zaraz pojawią się obrazy z przeszłości, że otrzymamy bezpośredni dostęp do tego, co było przedtem, jako możliwość zrozumienia tego, co rozgrywa się na naszych oczach. Tak już mamy, a Hedges nie. Reżyser unika retrospekcji, w których Ben mógłby podzielić się tym, co na zawsze wypchnęło go ze świata. Uznaje to za niedostępny rozdział. Woli niedopowiedzenia, skupiając się na subtelnych narracjach dziejących się tu i teraz - konsekwencjach kłamstw, kradzieży, faktu, że Ben przyczynił się kiedyś do śmierci bliskiej osoby. Fundamentalny problem jest więc kształtowany przez niewidzialne piętno niepoukładanych sprawy, zbyt ciężkich przejść i traum.

Warto przy tym wspomnieć, że doskonale poprowadzony jest w filmie Hedgesa sam punkt zapalny, czyli studium uzależnienia. Należy pamiętać, że kontekst jest szerszy, że dziś kryzys opioidowy, który w ciągu roku zabija ponad sześćdziesiąt tysięcy Amerykanów, przebija wszystkie poprzednie epidemie narkotykowe w Stanach. Hedges ukazuje problem rosnącej w dramatycznym tempie liczby przedawkowań nie za pomocą moralizatorskich tyrad czy kalorycznych przemów, ale jako coś przewijającego się w drobiazgach. W studium jednostkowym - nienachalnym, realistycznym i szczerym. Dalekim od scen przepełnionych rzewnymi wybuchami emocji.

Może są to proste chwyty i proste przełamania, ale Hedges posługuje się nimi z wyczuciem, tak samo zresztą jak w zetknięciu z aktorami - Julią Roberts i swoim synem, Lucasem. Rozmowy między nimi to relacja pełna półsłówek, niedokończonych zdań, niezręczności. Kiedy nie są w stanie ubrać w słowa tego, co leży im na sercu, wspinają się na prawdziwe wyżyny. To jest taki rodzaj gry, który nie pozwala oderwać oczu od aktorów; od ich pokory wobec roli i rysu zwyczajności. Wcielanie się w wykreowane postacie całym sobą sprawia, że takie postaci muszą mieć jakąś historię, ranę.

Hedges nie zaprząta więc sobie głowy kinem wysoce stylizowanym, chwyta raczej za oszczędność środków, kilka precyzyjnych scen, wygranych przy minimalnym użyciu słów. Zupełnie jak w "Manchester by the Sea" Kennetha Lonergana balonik pretensji, wybujałych artystycznych ambicji zostaje przekłuty na rzecz przejmującej opowieści o tym, że bliskość, wspólne doświadczenia, ta sama krew gwarantują solidną relację, ale zarazem są ciężarem, którego nie można unieść, nie okaleczając w jakimś stopniu innych. Hedges mówi o tym w sposób przejmujący, a nie tłamszący czy szokujący. Cierpliwy, a nie krzykliwy. Prosty, szczery, uczciwy. Takie niby skromne, kameralne kino, a jednak dziś jakby niecodzienne. I nieprzeciętnie emocjonalne.

7/10

"Powrót Bena" (Ben is Back), reż. Peter Hedges, USA 2018, dystrybutor: Bes Film, premiera kinowa: 11 stycznia 2018 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Powrót Bena
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy