Podróżniczo-duchowa konsumpcja
"Jedz, módl się, kochaj" ("Eat Pray Love"), reż. Ryan Murphy, USA 2010, dystrybutor UIP, premiera kinowa 1 października 2010 roku.
Film Ryana Murphy'ego (twórcy serialu "Glee") współdzieli tę samą wadę, co bestseller Elizabeth Gilbert - płyciznę, jedynie chwilami zabawną. Gdy książką zachwyciła się Oprah Winfrey w swoim programie, "Jedz, módl się, kochaj" spędziło 150 tygodni na liście "New York Timesa". Popularność rosła, a dzieło Gilbert zostało przetłumaczone na kilkadziesiąt języków. Film odniósł już sukces, bo jeśli ktoś nawet nie darzy sympatią Julii Roberts, to któryś z trzech członów w tytule ma szansę trafić w jego gusta, zwłaszcza, gdy podane jest w ładnej oprawie egzotycznych krajobrazów.
Przyznaję, że nie jestem fanką książki Gilbert, przy lekturze której zaczęłam modlić się o koniec mniej więcej w połowie. Autorka, podobnie jak bohaterka filmu, dobrą pisarką nie jest. Podróżnikiem również, bo świat widzi takim, jakim chce go zobaczyć. Stąd lukrowane krajobrazy Bali i Indii, pięknego Rzymu z rozkrzyczanymi Włochami, ariami i pizzą nie odbiegają od wyobrażeń przeciętnej businesswoman, która zamknięta w nowojorskim apartamencie czuje się niezwykle nieszczęśliwa.
Muszę jednak przyznać, że po filmie Murphy'ego książka zyskała, nawet mimo swoich pseudo-uduchowionych poszukiwań. W filmie pewnych rzeczy nie sposób po prostu zignorować. Stron również się nie przewróci, więc trzeba odcierpieć długie 140 minut. Właśnie brak dyscypliny czasowej to główna wada "Jedz, módl się, kochaj", które chwilami potrafi być sympatyczną, lekką, łatwą i przyjemną strawą, która nas nie nasyci, ale przytyć (duchowo) od niej też nie przytyjemy.
Julia Roberts gra Liz Gilbert, egoistyczną, samolubną i narcystyczną mieszkankę Nowego Jorku, która po bolesnym rozwodzie i nieudanym romansie z początkującym aktorem postanawia zrobić coś ze swoim życiem. Rzuca wszystko i rusza w podróż - do Włoch, Indii i na Bali. W kraju Leonardo Da Vinci chce docenić dobre jedzenie, a swoją znajomą, obawiającą się przytycia po porcji pizzy, uraczy wykładem rodem z poradnika dla kobiet na temat, jak to faceci i tak nie zwracają uwagi na te dodatkowe kilogramy, gdy stoimy przed nimi nago. W Indiach zamyka się w pustelni, gdzie nauczy się, że należy wybaczać swoje własne grzeszki, bo to wyzwala. Po trupach do celu. Skrzywdzisz kogoś, ale przynajmniej osiągniesz szczęście. Taki zwesternizowany mistycyzm. W Indonezji będzie kontynuować swój rozwój duchowy w pięknym domku na plaży, a przystojnemu Brazylijczykowi o wyglądzie Javier Bardema (zresztą to jeden z jaśniejszych elementów tej filmowej składanki) powie: "Nie potrzebuję cię kochać, by udowodnić, że kocham siebie". Fakt. Miłości własnej nie można jej odmówić.
Gilbert podróżuje po świecie baśni. Wszędzie otaczają ją sympatyczni, uśmiechnięci ludzie i piękne krajobrazy. Jest czysto, pachnąco, kolorowo, a duchowe poszukiwania nieuciążliwe dla umysłu i ego. "Jedz, módl się, kochaj" w zależności od nastawienia widza razi bądź uwodzi naiwnością. Spotkałam się kiedyś z recenzją, w której autor określił książkę Gilbert, jako "doskonałą książkę na plażę". Podobnie jest z filmem Murphy'ego. Zamiast plaży wrzućmy tylko leniwe popołudnie, gdy nie mamy już nawet ochoty na myślenie.
PS. Pomijając sztuczność całej wyprawy autorki książki, warto wspomnieć, że stanowi to ciekawy wyraz współczesnej kultury konsumpcyjnej. Film stanowi tego jedynie zwieńczenie. Ponoć przy okazji premiery producenci wypuścili na rynek ponad 400 produktów związanych z "Jedz, módl się, kochaj", m.in. perfumy, biżuterię, herbaty, indonezyjskie ławki, a nawet buddyjskie różańce do modlitwy (sic!). Zapewne niedługo okaże się, że największą popularnością cieszą się podróże śladami Liz Gilbert, a w kobiece magazyny zapełnią się historiami czytelniczek, które odnalazły siebie i przeszły wewnętrzną odmianę, gdy postanowiły pójść w ślady Gilbert.
4/10