Lata mijają, a państwo Rose wciąż ze sobą walczą. Para, która z gorącej miłości przeszła do związku gnijącego w stagnacji, a następnie szczerej nienawiści, gościła już na kinowym ekranie w 1989 roku za sprawą komedii Danny’ego DeVito. Po niemal czterdziestu latach zwaśnione małżeństwo powraca, a my możemy się zastanowić, czy był ku temu dobry powód.
Za reżyserię "Państwa Rose" zabrał się Jay Roach. Filmografia tego reżysera jest ciekawym przypadkiem. Z jednej strony składają się na nią kultowe serie komediowe "Austin Powers" i "Poznaj mojego tatę", raczące nas mieszkanką absurdu i klozetowych dowcipów. Z drugiej Roach zrealizował dla telewizji HBO kilka uznanych filmów politycznych, między innymi "Decydujący głos" o zamieszaniu podczas wyborów prezydenckich w 2000 roku na Florydzie oraz "Zamianę w grze" o Sarze Palin, kandydatce na wiceprezydentkę Johna McCaina. To sprawy rzemieślnik ze świetnym wyczuciem komediowych dialogów, wyciągający z aktorów to, co najlepsze podczas potyczek słownych ich postaci.
W "Wojnie państwa Rose" Danny DeVito zaproponował nam podlaną czarnym humorem groteskę, w której w jednym narożniku stała lodowata Kathleen Turner, a w drugim sfrustrowany Michael Douglas. Roach i scenarzysta Tony McNamara (nominacje do Oscara za "Faworytę" i "Biedne istoty") poszli w stronę sophisticated comedy – tyle że w tym nurcie złośliwe dialogi miały doprowadzić do zejścia się bohaterów. Tutaj jesteśmy świadkami rozpadu ich związku.
Theo (Benedict Cumberbatch) i Ivy (Olivia Colman) poznajemy podczas terapii małżeńskiej. Chociaż mają proste zadanie wskazania cechy, którą cenią w swoim partnerze, szybko zaczynają ubliżać sobie w wymyślny sposób. Niby ich małżeństwo chyli się ku upadkowi, ale wciąż jest między nimi ogień. Chwilę później widzimy, kiedy zapłonął – gdy lata temu młody architekt spotkał utalentowaną szefową kuchni. Narzekanie na maluczkich, którzy nie potrafią dostrzec ich geniuszu, szybko zaowocowało romansem i założeniem rodziny. Ivy poświęciła swoje ambicje, by wychować dwójkę dzieci. Nadmiar wolnego czasu zabija we własnej restauracji, do której nikt nie przychodzi – może z powodu nietrafionej nazwy lokalu, może z racji kiepskiej lokalizacji. Theo odnosi tymczasem kolejne sukcesy, które zapewniają jego rodzinie godny byt.
Wszystko zmienia się w pewien burzowy wieczór. Sztorm niszczy wówczas nowy budynek pana Rose, a jego małżonce zapewnia całe obłożenie w restauracji. On traci pracę i staje się pośmiewiskiem w swym fachu, ona nagle otrzymuje uznanie, z którego zrezygnowała dla swej rodziny. Od teraz Theo zajmie się wychowaniem dzieci, a Ivy będzie zarabiała. Oboje szybko odnajdują się w nowych rolach. Jednocześnie coś jednak tracą, a towarzyszące temu emocje szybko wpływają na ich związek. I tak rozpoczyna się nowa wojna państwa Rose.
W przeciwieństwie do DeVito Roach poświęca bardzo dużo czasu, by przedstawić nam tytułowe małżeństwo w lepszych czasach. Chociaż na początku zaznacza, że oboje pielęgnują swoje kompleksy i poczucie niedocenienia przez świat, daje nam znać, że udało im się zbudować szczęśliwy związek. Napięcia pojawiają się wraz z zamianą genderowych ról. On okazuje się pozornie lepszym wychowawcą i opiekunem dla ich dzieci (chociaż jego metody budzą ogromne wątpliwości), ona odniosła w swojej branży niewyobrażalny sukces (ale szybko popada w pracoholizm i odcina się od najbliższych). Theo ma zranione ego, bo jako wybitny architekt powinien być uwielbiany jak jego żona w swoim fachu. Ivy tęskni za dziećmi, które uwielbiała rozpuszczać – a on, wprowadzając reżim zdrowego życia, piętnuje jej dotychczasowe metody. U DeVito krach w małżeństwie następował szybko i boleśnie. Roach woli małe pęknięcia, które po jakimś czasie tworzą trudną do zignorowania sieć pretensji i urazów.
Scenariusz McNamary jeży się od złośliwości, które wspaniale wygrywają aktorzy. Cumberbatch wyśmienicie sprawdza się jako frustrat z przerostem ego, a Colman jako mama do rany przyłóż, która pod ciepłym uśmiechem skrywa tony pretensji do świata. Czy ich państwo Rose się kochają, czy się nienawidzą – zawsze czuć między nimi iskrę, przez którą trudno oderwać oczy od ekranu. Przynajmniej w pierwszej części filmu.
Problemy zaczynają się, gdy małżeństwo idzie na wojnę. Humor słowny zostaje zamieniony na sytuacyjny, a z inscenizacją tego Roach radzi sobie o wiele gorzej. To przejście nie jest zresztą płynne. Wydaje się gwałtowne, jakbyśmy nagle przełączyli kanał telewizyjny na inny film z tymi samymi aktorami. Mnożą się gagi, czasem nieco obrzydliwe, czasem po prostu głupie, ale nie mają takiej siły jak słowa. Theo i Ivy ranili się ciętymi ripostami i codziennymi zaniedbaniami tak mocno, że dowcip w na zasadzie "teraz dosypię ci coś do jedzenia" wydaje się nie intensyfikacją działań wojennych a wywieszeniem białej flagi.
Im bliżej końca, tym postaci zaczynają zachowywać się coraz bardziej histerycznie. Finał jest nie erupcją emocji kumulowanych przez sto minut metrażu, tylko rewią fizycznych gagów. Czasem zabawną, ale jednak sprawiającą wrażenie "od czapy". Zaskakujące, jak źle w tej konwencji odnajduje się tak wszechstronna aktorka, jak Colman. Także McNamara gubi się w natłoku lepszych i gorszych atrakcji. Zwieńczenie potyczki Theo i Ivy witamy z uśmiechem – nie dlatego, że nas satysfakcjonuje. Cieszymy się, że to nareszcie koniec. Natomiast morał tej historii wydaje się jak najbardziej słuszny. I – przynajmniej w teorii – wszystkim znany.
Wychodzi na to, że miłość państwa Rose oddaje stosunek widzów do poświęconego im filmu. Najpierw jest oczarowanie, potem wiele dobrych chwil. I nagle coś się psuje. I chociaż wszyscy chcielibyśmy, żeby znów było lepiej, jest jedynie coraz gorzej. Wszystko to mimo dwójki świetnych aktorów w rolach głównych oraz strategii twórczej, która za żadną cenę nie chciała powielać decyzji obranych podczas realizacji wersji z 1989 roku. Tamten film był jednak spójny. Tutaj komediowa wolta jest początkiem problemów, z których ostatecznie nie udaje się wygrzebać.
6/10
"Państwo Rose" (The Roses), reż. Jay Roach, USA/Wielka Brytania 2025, dystrybucja: Disney, premiera kinowa: 29 sierpnia 2025 roku