Reklama

"Pani z przedszkola" [recenzja]: Sztuczki Marcina Krzyształowicza

Ciepłą, kolorową i miękką podróżą sentymentalną do lat 70. ubiegłego wieku jest nowy film Marcina Krzyształowicza "Pani z przedszkola". Podobnie wyważoną lekkością charakteryzowały się ostatnio w polskiej kinematografii jedynie "Sztuczki" Andrzeja Jakimowskiego.

Problem pojawia się przed wizytą w kinie. "Nowy film twórcy 'Obławy'" - jak reklamuje "Panią z przedszkola" dystrybutor obrazu, jest co prawda standardowym promocyjnym szlagwortem, trudno jednak o bardziej nietrafioną rekomendację, "Pani z przedszkola" jest bowiem całkowitym przeciwieństwem ostatniego dzieła Marcina Krzyształowicza, tylko artystyczne ambicje pozostają na tym samym poziomie. Zamiast formalnej surowości, pełna artystyczna dezynwoltura. Zamiast brudnego, powyciąganego swetra Marcina Dorocińskiego, pachnąca reklamą proszku Perwoll wełniana sukienka Karoliny Gruszki. Zamiast ambitnego kina artystycznego, ambitne kino środka.

Reklama

Bohaterem "Pani z przedszkola" uczynił reżyser (i scenarzysta w jednej osobie) postać pisarza - gra go Łukasz Simlat, który podczas wizyty u psychoterapeuty (Marian Dziędziel) sprowokowany zostaje do powrotu do czasu swego dzieciństwa. To właśnie w latach 70. rozgrywa się w przeważającej większości akcja "Pani z przedszkola" a my, przy narracyjnym przewodnictwie kilkuletniego brzdąca (podobny zabieg zastosował w "Chce się żyć" Maciej Pieprzyca), przyglądamy się uroczej historii rodzinnej rozpisanej na bazie uczuciowego trójkąta: w rodziców chłopca wcielają się Agata Kulesza i Adam Woronowicz, tytułową wychowawczynię zagrała Karolina Gruszka.

Całość podszywa się zgrabnie pod konwencję kina młodzieżowego. Poza uczynieniem narratorem całej opowieści kilkuletniego chłopca, Krzyształowicz stosuje także ekranowe triki w postaci domalowania bohaterce Karoliny Gruszki skrzydeł, czy wprowadzenia graficznych znaków, będących połączeniem komiksowych dymków z książkowymi śródtytułami. O tym, że mimo lekkiej formy, nie jest to kino młodego widza, świadczą poruszane tu - częściowo dla zabawy - problemy: przedwczesny wytrysk, lesbijska miłość, "swędzenie cipki"...

Gdybym miał znaleźć jakiś odpowiednik scenariuszowej brawury Krzyształowicza w światowym kinie, wskazałbym chyba na Charliego Kaufmana, popularnego w ubiegłej dekadzie autora zwariowanych komedii Michela Gondry'ego i Spike'a Jonze'a. Tak jak i w filmach amerykańskiego scenarzysty, tak i w "Pani z przedszkola" akcja rozgrywa się głównie w głowie. Wszystko, co widzimy na ekranie, jest przecież wyłącznie efektem terapeutycznej sesji.

Świetnie w tej jawnie przerysowanej konwencji odnajdują się aktorzy. Dla Adama Woronowicza zarezerwowane są tu komediowe partie, włącznie z parodią komiksowego kapitana Żbika (tu pod postacią porucznika Kuny), z kolei Agata Kulesza równoważy dziecięcą niedojrzałość swego ekranowego męża nutką dojrzałego liryzmu (to w "jej" scenie słyszymy wspaniale wkomponowaną w całość piosenkę Zbigniewa Wodeckiego "Odjechałaś tak daleko"). Ze wszystkich ekranowych kreacji nie przekonuje mnie jedynie Marian Dziędziel w roli psychoterapeuty - tyle razy widzieliśmy go z siekierą u Smarzowskiego, że kiedy nagle sadza się go w miękkim fotelu, zabieg ten automatycznie trąci myszką (polecam za to baczne obserwowanie kota w ramce na stoliku obok fotela Dziędziela). Rozumiem, ale się nie śmieję. Czy to jest właśnie różnica między wielką sztuką a zwykłą sztuczką?

7/10

---------------------------------------------------------------------------------------


"Pani z przedszkola", reż. Marcin Krzyształowicz, Polska 2014, dystrybutor: Kino Świat, premiera kinowa: 25 grudnia 2014

--------------------------------------------------------------------------------------

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

Chcesz poznać lepiej swoich ulubionych artystów? Poczytaj nasze wywiady, a dowiesz się wielu interesujących rzeczy!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy