"Ostatnia wieczerza": I stanie się koniec! [recenzja]

Kadr z filmu "Ostatnia wieczerza" /materiały prasowe

Bartosz M. Kowalski dobitnie dowodzi, że czuje prawidła horroru jak żaden inny reżyser w polskim kinie. Mająca właśnie premierę na Netfliksie jego "Ostatnia wieczerza" to kawał solidnego kina grozy, zanurzonego w najlepszą tradycję B-klasowych hollywoodzkich opowieści o nadejściu Antychrysta.

"Największą sztuczką diabła było przekonanie nas, że nie istnieje" - można uznać, że z tego cytatu autora "Kwiatów zła" Charlesa Baudelaire'a wyrosło całe kino o egzorcyzmach po "Egzorcyście" Williama Friedkina. Ba, dziś w hollywoodzkim kinie pozytywną postać katolickiego kapłana znajdziemy niemal wyłącznie w kolejnych mutacjach arcydzieła Friedkina, do którego katolickiego wymiaru w poważny sposób dobijają nieliczni (jak Scott Derrickson i jego "Egzorcyzmy Emilly Rose"). Postać diabła jest stałym elementem zinfantylizowanej zachodniej popkultury, która jest już zupełnie wykastrowana z judeochrześcijańskiej percepcji. Dlatego to już nie kabotyński Al Pacino"Adwokata diabła"Robert de Niro dosłownie pożerający duszę w "Harrym Angelu" głoszą rebelię przeciwko Bogu, a wyjęty z "Glamour" przystojniak z "Lucyfera", który szpikuje archetypicznego Księcia Ciemności botoksem truizmu. Dlatego cieszę się, że Bartosz M. Kowalski kręcąc pierwszy polski horror zanurzony w nurt właśnie pop-egzorcyzmu zabawił się elementami klasycznego horroru z satanistycznym wątkiem.

Reklama

Skoro polski reżyser zabrał się za temat opętania, satanizmu i archetypu diabła, to można było spodziewać się nawiązania do "Diabła" Andrzeja Żuławskiego, "Matki Joanny od Aniołów" Jerzego Kawalerowicza czy nawet muśnięcia "Dybuka" Michała Waszyńskiego, albo jego reinterpretację dokonaną przez Marcina Wronę"Demonie". Kowalski jest jednak, jak zresztą piszący te słowa, "dzieciakiem najntisów" ery VHS, więc jego "Ostatnia wieczerza" jest w stu procentach zanurzona w hollywoodzki horror.

Zaczyna się od trzęsienia kościelnej ziemi w scenie nawiązującej do "Omena" Richarda Donnera. Oto katolicki ksiądz zamierza na ołtarzu zasztyletować dziecko (odwrotnie niż u Romana Polańskiego"Dziecku Rosemary" - widzimy jego oczy), które jest wysłannikiem piekieł. Zostaje zastrzelony przez milicję obywatelską. Przenosimy się 30 lat do przodu (do roku 1987) i widzimy jak młody kapłan (Piotr Żurawski) trafia do przytłaczającego klasztoru, gdzie pod okiem surowego przeora (Olaf Lubaszenko) bracia zakonni dokonują egzorcyzmów na młodych (głównie!) kobietach. Przybysz szybko przekonuje się, że za działaniami przeora kryje się drugie dno. Nie chcę psuć wam zabawy, więc zatrzymam się w tym miejscu.

Zabawy? No tak, bo Kowalski od tego momentu bawi się kinem grozy. Przepływa gładko od brytyjskiego "Kultu" Robina Hardy'ego, przez "Egzorcystę", "Omen", "Stygmaty", aż po zapomniany i niedoceniony klasyk 1999 roku "I stanie się koniec" z Arnoldem Schwarzeneggerem w roli gliniarza walczącego z diabłem o twarzy Gabriela Byrne'a. Kowalski w drugiej części "W lesie dziś nie zaśnie nikt" dowiódł, że nie boi się odważnego narracyjnego eksperymentowania i nie lubi kroczyć po wydeptanej gatunkowej ścieżce. Nawet jak sam ją sobie wydeptał.

W "Ostatniej wieczerzy" również zaskakuje. Gdy myślimy, że Kowalski z Mirellą Zaradkiewicz (współscenarzystka i producentka jego horrorów) pójdą w stronę wyłącznie jednostronnego antyklerykalizmu, to robią woltę i przywołują postać diabła przypominającego Czerwonego Smoka z rycin Williama Blake'a. Gdy jednak ton robi się zbyt dosłowny i osuwa się w stronę percepcji judeochrześcijańskiej, gdzie podział na Zło i Dobro jest jasny, pojawia się rozbrajający humor w postaci kradnącego sceny Sebastiana Stankiewicza, dowodzącego co znaczy mieć we krwi komediowy timing.

Nie mam wątpliwości, jaki stosunek do Kościoła katolickiego ma Kowalski. Wyraził go w postaci księdza o twarzy Piotra Cyrwusa w swoim slasherze. W jego nowym filmie nie znajdziemy ani jednego pozytywnego kapłana, co przesuwa film z wciąż liczącego się z chrześcijańską widownią Hollywood w stronę gniewnych włoskich horrorów Giallo, które w latach 70. doprowadzały do furii katolików. Gdyby jednak "Ostatnia wieczerza" była robiona zupełnie na poważnie, jak przywołane wyżej klasyki Friedkina czy Derricksona, to bym z nim polemizował z pozycji chrześcijanina i teologa, który poznał zresztą prawdziwych egzorcystów. Tyle, że ten horror nie jest żadnym ideologicznym manifestem, a ostatecznie i tak wybrzmiewa w nim prawda słów Baudelaire'a, choć ujęta w przewrotny ton. "Miałem być apostołem diabła, a tu taki ch..." - mówi w pewnym momencie główny czarny charakter tej opowieści.

"Ostatnia wieczerza" jest rasowym horrorem klasy B, który dzięki bardzo sprawnej ręce Kowalskiego, nastrojowym zdjęciom Cezarego Stoleckiego, świetnej muzyce Szweda Carla Johana Sevedaga, kostiumom, scenografii i dźwiękowi wnosi go na światowy poziom w swoim gatunku. To zresztą różni film Kowalskiego od pastiszowej "Apokawixy" o apokalipsie zombie, na którą kręciłem trochę nosem na tych łamach. Xawery Żuławski postanowił pobawić się gatunkiem filmowym, którym nie żyje i nie oddycha filmowo jak Kowalski, mający horror po prostu we krwi. Czy narodził się nam mistrz gatunku? Możliwe. Pozwalał to podejrzewać w wysmakowanym wizualnie shorcie "Zacisze", potem potwierdził swoją miłość do amerykańskiego horroru w pierwszym polskim slasherze "W lesie dziś nie zaśnie nikt", a teraz w "Ostatniej wieczerzy" wyrysowuje swoje nazwisko w tym cholernie trudnym gatunku z precyzją ostrza noża Michaela Myersa.

7,5/10

"Ostatnia wieczerza", reż. Bartosz M. Kowalski, Polska 2022, premiera: Netflix, 26 października 2022 roku.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy