Trzeba odwagi i tupetu, by w swoim debiucie reżyserskim porwać się na adaptację wybitnej powieści Amosa Oza, regularnego kandydata do literackiego Nobla. Tych Natalie Portman nie zabrakło. Ale trzeba też talentu i doświadczenia, żeby ciężar takiej literatury udźwignąć. A to drugie aktorka musi dopiero zdobyć.
Z "Opowieści..." dużo można dowiedzieć się o myśleniu Portman o kinie. Widać tu dużą świadomość jego języka, jak i pomysłowość w posługiwaniu się jego gramatyką. Poszczególne elementy pracują właściwie. Aktorzy są dobrze prowadzeni, montaż wychodzi ponad styl zerowy, muzyka dopowiada i komentuje wykreowaną rzeczywistość, a zdjęcia Sławomira Idziaka nadają jej klimat, ton i charakter.
Polski operator doskonale wie, jak posługiwać się filtrami. Takie filmy, jak "Niebieski" czy "Krótki film o zabijaniu" Krzysztofa Kieślowskiego zapisały się w zbiorowej pamięci dzięki charakterystycznej barwie ekranu. Z "Opowieścią..." będzie tak samo. Ekranowy Izrael skąpany w bliskowschodnim słońcu nigdy nie skrzy się pełnią kolorów. Zieleń traw jest pastelowa, a róż na policzkach kobiet wyblakły.
I ma to swoje uzasadnienie, bo Portman zrobiła film o klasycznym przypadku depresji. Grana przez nią Fania ma kochających męża i syna. Są jedną z nielicznych rodzin, które przetrwały holocaust. W oczekiwaniu na proklamowanie państwa Izrael i zatwierdzenie go przez inne kraje, ścigają marzenia o szczęśliwym życiu w gronie najbliższych. I mimo że wszystko idzie po ich myśli, Fania nie potrafi znaleźć radości. Coraz częściej dręczą ją stany melancholii, które wreszcie przykuwają ją do łóżka.
Portman kreśli wiarygodny i przejmujący portret swojej bohaterki. Nie stara się uwypuklać jej dolegliwości ani znajdować jej przyczyny. Chociaż w filmie pojawiają się wskazówki, które można brać za powód jej stanu (wiecznie niezadowolona z córki matka-hetera, traumatyczne wspomnienia z pobytu w Europie, lęk przed niesprostaniem wymaganiom, które stawia przed nią otoczenie i rodzina męża) reżyserka i aktorka w jednej osobie nie pozwala, by stały się banalnym wyjaśnieniem. Wie, że depresja nachodzi znienacka, niezależnie od tego, czy życie naznaczone jest pasmem sukcesów, czy porażek. Ale to wiemy dziś. W latach 40. XX wieku, gdy rozgrywa się akcja "Opowieści...", termin depresja nie trafił nawet do słowników. Niesklasyfikowana choroba atakowała swoje ofiary, które natychmiast zostawały odrzucane przez społeczeństwo.
Czy od tamtego czasu dużo się zmieniło? Niekoniecznie, o czym film wymownie przypomina. I w tym jego siła, która słabnie z pojawieniem się kolejnych symboli i dosłowności. Bo - paradoksalnie - z tych dwóch przeciwności "Opowieść..." jest utkana. Kiedy narracja toczy się z offu, Portman i tak wizualizuje to, o czym mowa. Tak samo z metaforami - w książce subtelne, podane z gracją i stylem, w filmie zostają dodatkowo wytłumaczone, tak na wszelki wypadek. Wiary w siebie i w widza Portman trzeba życzyć, ale jej reżyserskiego debiutu nie należy sobie odpuszczać. To film poprawny, przygnieciony ciężarem literackiego pierwowzoru, ale nieprzetrącony. Stoi na ugiętych nogach do końca.
7/10
"Opowieść o miłości i mroku" (A Tale of Love and Darkness), reż. Natalie Portman, Izrael 2015, dystrybutor: Next Film, premiera kinowa: 1 kwietnia 2016 roku.