Reklama

"Olimp w ogniu": lIe absurdów zniesiesz?

Skompromitowany agent Secret Service ma szanse odpokutować swe grzechy i przeżyć zawodowo-moralne katharsis, gdy północnokoreańscy (sic!) terroryści zaatakują Biały Dom. Amerykański patriotyczny sosik wylewa się z ekranu, a my z każdą minutą stwierdzamy, że "Szklana pułapka" (każda część) to jednak było dzieło sztuki filmowej.

W kwestii filmowych kulinariów jestem konsumentem niezwykle tolerancyjnym i otwartym na nowe, czy nawet stare, acz dobrze odgrzane smaki. Fuqua wyspecjalizował się w kinie akcji z perfekcyjnie podbijaną amerykańską ideologią. Niekiedy wychodziły z tego całkiem przyjemne przystawki, jak "Dzień próby", czy nawet "Król Artur". Zazgrzytało w zębach już w "Łzach słońa". Może to właśnie spotkanie z Brucem Willisem zainspirowało Fuqua do stworzenia wariacji na temat "Szklanej pułapki" połączonej z filmami o pięknie zbudowanych panach w eleganckich garniturach i subtelną słuchaweczką w uchu.

Reklama

Myślałam, że jako widz kinowy jestem w stanie znieść sporą dozę absurdu. Są jednak granice. Bo czy można podejść do "Olimpu w ogniu" jako typowego kina akcji? Nie da się. Gdyby Fuqua miał choćby gram dystansu do siebie, historii i swojej pracy, pewnie całość uratowałaby się jako dodatek do popcornu i kolejna popkulturowa historia o dzielnym bohaterze ratującym świat. Wszystko jest jednak tak "seriozne", że wywołuje jedynie zażenowie.

Olimp to oczywiście Biały Dom w słowniku tajnych agentów. Gerard Butler swoją rolę wypełnił przyzwoicie - pojawił się na planie, stanął przed kamerą, pokazał wypielęgnowe wcześniej mięśnie. Aaron Eckhart starał się wypaść jak najbardziej godnie jako prezydent. Na końcu i tak wszystkim sterować będzie jednak Morgan Freeman (tak, nadal spłaca kredyt za dom). Nie zabrakło i złego Wall Street. Scenarzyści wspinają się na wyżyny pomysłowości - zamiast fanatyków islamskich sięgnęli do Azji i nieoczekiwanie zderzają się z aktualną polityką międzynarodową. Bywa.

Scenariusz usiany jest z klisz i o to chodzi. "Olimp w ogniu" miał wypełniać określony schemat, który buduje od dekad amerykańską kulturę popularną. Ba! Właściwie to i poczucie narodowej tożsamości. Nawet najbardziej ograne schematy można jednak podać na nowo umiejętnie i z wyczuciem. I tego niestety Fuqua zabrakło.

Poczynając od irytująco patetycznej muzyki... Całość otwiera zbliżenie na powiewającą amerykańską flagę (i muzyka), która pół godziny później zostaje podziurawiona od kul koreańskiego bombowca atakującego Waszyngton (i muzyka), przy okazji burząc symbol amerykańskiej stolicy. Wszystko podane w prostacki sposób na tacy. Ujęcie przez szybę limuzyny na drogę w śnieżycy. Podbijamy muzyką. Bum! Lub: zatroskana mina Butlera. Klik, szybka retrospekcja (i muzyka), gdybyśmy - sięgając po nachos kolegi - nie zauważyli/pamiętali, co stało się pięć minut wcześniej. A jest takich smaczków więcej. Na początku bawią. Pod koniec dochodzimy do wniosku, że za całością stoi geniusz: nie tylko dostał kasę na produkcję niejadalnego fast fooda, to jeszcze na nim zarobił. Na dzień dzisiejszy ponad 110 mln dolarów! I na to chętnie wezmę przepis.

1/10


---------------------------------------------------------------------------------------

"Olimp w ogniu" ("Olympus Has Fallen"), reż. Antoine Fuqua, USA 2013, dystrybutor: Monolith Films, premiera kinowa: 26 kwietnia 2013 roku.

---------------------------------------------------------------------------------------

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy