Ojciec i syn
"Nad morzem", reż. Pedro Gonzalez-Rubio, Meksyk 2009, dystrybutor: Against Gravity, premiera kinowa: 24 czerwca 2011
Kameralny film meksykańskiego reżysera Pedro Gonzaleza-Rubio "Nad morzem" sprawia momentami wrażenie dokumentu z National Georgraphic; egzotyczna sceneria, w jakiej rozgrywa się ta niespieszna opowieść o ojcu i synu stanowi jednak tylko ekologiczne tło dla głębszych antropologicznych refleksji.
"Nad morzem" zaczyna się jak autobiograficzny esej. Mężczyzna z kobietą podczas szalonej nocnej jazdy samochodem po ulicach Rzymu. Amatorska kamera. On - Meksykanin, ona - Włoszka. Potem kilka zdjęć z rodzinnego albumu. Rodzaj wstępu w stylu home movies. Dowiadujemy się, że byli ze sobą tylko chwilę - urodził im się syn Natan. Mieszka z mamą w stolicy Włoch, ojciec zaś - na meksykańskim odludziu. Kiedy przyjeżdża do Rzymu, żeby zabrać syna na wakacje, nie wiemy jeszcze, że będzie to dla chłopca rodzaj inicjacji, obrzęd przejścia, lekcja życia.
"Nad morzem" zaczyna się właściwie dopiero po kilku minutach. Ojciec i syn płyną motorówką do Banco Chinchorro - unikalnej w światowej skali rafy koralowej, gdzie z pomocą dziadka budują na morzu dom na palach. Przez najbliższy czas żyć będą z dala od cywilizacji, codziennie wybierając się na połowy ryb - zarówno ojciec Natana, jak i dziadek są rybakami. Z jednej strony mamy organiczny kontakt człowieka z naturą, z drugiej - niemal plemienną relację ojciec-syn.
Film debiutanta Pedro Gonzaleza-Rubio cechuje się tą samą dokumentalną przezroczystością, którą znamy z dzieł argentyńskiego twórcy Lisandro Alonso ("La libertad", "Liverpool"). Nie bez znaczenia jest również fakt, że obraz wyprodukowała firma, należąca do innego meksykańskiego twórcy - Carlosa Reygadasa ("Ciche światło"). Organiczne pomieszanie fikcji z realnością to bowiem znak firmowy wymienionych wyżej twórców.
Czy komuś przeszkadza fakt, że mężczyzna wcielający się w postać dziadka Natana nie jest w rzeczywistości jego dziadkiem? Prawda ekranu nie zależy przecież od koligacyjnej dosłowności. Kino w ujęciu Gonzaleza-Rubio jest próbą dotarcia pod podszewkę zwyczajnych wydarzeń, rytualizacją a nie wyłącznie rejestracją pokazywanego świata. Tak jego słynniejszym poprzednikom, tak i jemu udało się uchwycić na ekranie kawałek "prawdziwego życia".
Zaskakujący jest jednak kontrast między skromnym życiem bohaterów filmu a niemal bajkowym krajobrazem, w którym żyją. Wydaje się, że bohaterowie są tu mniej ważni od przytłaczającego piękna naturalnej scenografii. Film Gonzaleza-Rubio można w tym sensie traktować jako rodzaj ekologicznego manifestu. Ma on jednak również niezaprzeczalną antropologiczną wartość. Pokazuje bowiem na czym polega waga utraconej we współczesnym świecie relacji między ojcem a synem.
Cichym bohaterem "Nad morzem" jest mewa, która pewnego dnia nadlatuje do domku na palach i zaprzyjaźnia się z Natanem. Chłopiec nazywa ją Blanquita. Kiedy po pewnym czasie odlatuje, chłopiec nawołujący: "Blanquita! Blanquita! Blanquita!" zdaje się krzyczeć: "Nie chcę wracać do Rzymu". Spotykamy go lekko rozczarowanego w Wiecznym Mieście w ostatniej scenie filmu, kiedy z mamą puszczają w parku mydlane bańki. Ten cudowny film kończy się w niesłychanie zwiewny sposób - pęknięciem bańki mydlanej. Pstryk, i już! Zostaje tylko: "Blanquita! Blanquita!".
8/10
Zobacz zwiastun filmu "Nad morzem":
Ciekawi Cię, co jeszcze w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!