Reklama

"Odrobina nieba": Morze schematów

"Odrobina nieba" ("A Little Bit of Heaven"), reż. Nicole Kassell, USA 2011, dystrybutor Kino Świat, premiera kinowa 10 lutego 2012 roku.

W filmie Nicole Kassell najlepsza jest właśnie tytułowa "Odrobina nieba", przybierająca całkiem ludzkie kształty Petera Dinklage'a. To jednak tylko jedna scena. Reszta to wylewająca się z ekranu schematyczność, w powodzi której trudno wykrzesać z siebie łzy wzruszenia.

Koncept był nawet dobry: stworzyć melodramat podlany komedią romantyczną, z dobrą obsadą, lekko opowiedzieć o śmierci młodej dziewczyny, która na koniec nareszcie się zakochuje. Wiele dobrych i kultowych filmów zbudowano na ogranych do bólu schematach. O talencie twórcy świadczy umiejętne podanie ich tak, byśmy po raz tysięczny mieli ochotę je oglądać, wzruszać się i śmiać. To nie jest przypadek Kassell i jej "Odrobiny nieba".

Reklama

Kate Hudson jest sympatyczną aktorką, ale trudno wzruszyć się losem irytującej, emocjonalnie niedojrzałej trzydziestolatki, traktującej bliskich instrumentalnie. Jakkolwiek by się źle nie zachowywała, to wszak ma ona dobre serduszko, więc zasłużyła, by Whoopi Goldberg spełniła jej trzy przedśmiertne życzenia. Postać Marley jest jak wycięta z żurnala - młoda prezes firmy reklamowej, nie angażuje się w związki, mężczyzn ma na jedną noc, z rodzicami jest w nieustającym konflikcie. Aż w końcu dowiaduje się, że ma raka i niewiele czasu do końcu. Jest i przyjaciel gej, i szalona przyjaciółka. Całości dopełnia sympatyczny buldog - największa miłość bohaterki, którego pozycji nie zagrozi nawet Gael Garcia Bernal. Największym problemem Marley wydaje się kwestia opieki nad zwierzakiem po jej śmierci.

Marley zakochuje się w przystojnym lekarzu (Bernal) - żydzie z Meksyku, który zdecydowanie nie ma talentu do opowiadania kawałów. Dzięki nowej znajomości kobieta otwiera się na miłość i przed śmiercią zdąży się jeszcze zakochać. Między Marley a jej buldogiem jest więcej bliskości niż chemii między Bernalem a Hudson. Trudno przejąć się tą miłością. Niewiele jest jej na ekranie, poza klasycznym obrzucaniem się jedzeniem na ulicy przy akompaniamencie muzyki. Bernal to dobry aktor, ale tu niewiele miał do zagrania. Nie jest to kwestia wyczucia konwencji. Stara się tchnąc życie w sympatycznego doktorka, ale jego głównym zadaniem jest strojenie miny zagubionego psiaka i uronienie łezki nad łożem śmierci ukochanej.

Każdy element tej układanki z osobna nie jest zły, ale razem nie zagrały. Odnosi się wrażenie, jakby Kassell skakała od klocka do klocka bez pomysłu, jak tchnąć w nie życie. Za dużo jest wyrazistych bohaterów wokół i wątków pobocznych (włącznie z kwestią wiary), przez co związek Marley i Doktora G ginie gdzieś w tłumie. Granie kiczem i polewanie go lukrem bywa ujmujące, lecz trzeba to robić z wdziękiem.

Trudno przejąć się losem umierającej Kate Hudson, bo nie dane jest wygrać smutku bohaterom wokół. Bernal wydaje się szoferem do wożenia Marley po znajomych, których ma przeprosić. Sympatyczna w roli matki Kathy Bates smaży steki i pokornie akceptuje kolejne razy od córki, przyjaciel gej zamawia męską prostytutkę, a przyjaciółka zabiera na łowy do markowych sklepów. Materialne gesty, w których brak emocji. A skoro sami aktorzy (i ich postacie) nie potrafią przejąć się losem umierającej bohaterki, to dlaczego miałby to zrobić widz?

3/10


Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: mor
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama