Reklama

"Obywatel Jones": Święta prawda [recenzja]

"Obywatel Jones" został laureatem tegorocznych Złotych Lwów. I choć ta decyzja jury gdyńskiego budzi kontrowersje, to nikt nie może odmówić dziełu reżyserski artystycznej klasy. W swoim nowym filmie Holland zapuściła żurawia w przeszłość, aby pokazać, że historia wciąż lubi się powtarzać. W dobie fake newsów i manipulowania emocjami opowiada o konieczności dążenia do miejsca, w którym leży prawda.

"Obywatel Jones" został laureatem tegorocznych Złotych Lwów. I choć ta decyzja jury gdyńskiego budzi kontrowersje, to nikt nie może odmówić dziełu reżyserski artystycznej klasy. W swoim nowym filmie Holland zapuściła żurawia w przeszłość, aby pokazać, że historia wciąż lubi się powtarzać. W dobie fake newsów i manipulowania emocjami opowiada o konieczności dążenia do miejsca, w którym leży prawda.
Kadr z filmu "Obywatel Jones" /materiały dystrybutora

Można uznać "Obywatela Jonesa" za typową lekcję historii, która trzyma się bezpiecznie blisko faktów, opowieści podobnej do innych. Rzecz opowiada o walijskim dziennikarzu, który na początku lat 30. XX wieku wyruszył w podróż do Związku Radzieckiego, gdzie jako jeden z pierwszych na własne oczy zobaczył wielki głód na Ukrainie. Zachód nie chciał wówczas słyszeć o tragedii Hołodomoru - śmierci głodowej milionów ukraińskich chłopów. Tkwił w stanie niewiary, omamiony sowiecką propagandą sukcesu o krainie zwielokrotnionych obfitości, mlekiem i miodem płynącej. Byli też szubrawcy, choćby Walter Duranty, wieloletni korespondent "New York Timesa" w Moskwie, który doskonale wiedział, co się dzieje na Ukrainie, ale dla własnej wygody ukrywał wszystko w zakłamanych artykułach o powodzeniu kolektywizacji i industrializacji. Który za "wnikliwe" i "transparentne" reportaże, a inaczej mówiąc - pomoc Stalinowi w kamuflowaniu zbrodni, otrzymał nagrodę Pulitzera. Jones za działanie na przekór manipulacji faktom i zmowie milczenia oraz dążenie do ujawnienia prawdy, zniknął z kart historii. Kilka lat później zginął w Mandżurii. Prawdopodobnie z rąk NKWD.

Reklama

Mamy więc dwóch dziennikarzy występujących przeciwko sobie - szerzej nieznanego freelancera-idealistę i najbardziej wpływowe nazwisko, a to wszystko na tle narodowych zbrodni. Holland opowiada do niedawno zapomnianą historię człowieka, który był jedynym naocznym świadkiem wielkiego głodu, który chciał mówić głośno o tym, co zobaczył - wychudzonych rolników i ich dzieci, ładujących tak potrzebne zboże do ciężarówek, wyrywających sobie chleb z rąk pod wielkim wizerunkiem Stalina. Ludzi z obłędem w oczach, którzy zjadali korę drzew, psy, koty i myszy, a nawet swoich bliskich.

Zanim jednak Holland rozpocznie pełną niestygnących emocji przeprawę przez przerażający bezkres umierającej Ukrainy, niegdyś "spichlerza Europy" - ciężką dla ciała, wyniszczającą dla ducha bohatera, będziemy musieli zmierzyć się z innymi przeciwnościami  filmowego losu. Ze zwodniczym prologiem, w którym to historia Jonesa włożona zostaje w usta George'a Orwella. To właśnie rewelacje walijskiego dziennikarza zainspirowały go do napisania "Folwarku zwierzęcego".

Takie momenty jak orwellowska narracja wybijająca z głównego wątku fabularnego, nie mają niestety w "Obywatelu Jonesie" do odegrania praktycznie żadnej roli, mogą być traktowane co najwyżej jako sympatyczna ciekawostka. Za dużo jest tutaj podobnych pęknięć, natrętnych błyskotek choćby w scenach z moskiewskich hoteli, w których przebywają korespondenci z całego świata, narracyjnych komplikacji wprowadzanych nie wiedzieć czemu. Zgoda, nie sposób momentami odmówić Holland skrupulatności w prezentowaniu pasjonującej próby Jonesa w zwalczaniu propagandy, świetnego wątku szpiegowskiego w środku filmu, który trzyma w napięciu jak mało który obraz pokazywany w tegorocznym konkursie na Berlinale. Nie zmienia to faktu, że jest "Obywatel Jones" filmem nierównym, z ustępami słabszymi, niezręcznie wprowadzanymi do historii, którą poprowadzić można był czysto, solidnie i klarownie. A mówi się, że lepsze jest wrogiem dobrego.

Można czepiać się Holland, że nie decyduje się na narracyjne powściągnięcie, jasnym jednak pozostaje fakt, że film ten szczególnie komunikuje się ze współczesnością. Co prawda reżyserka nie wnosi do tematu przedwojennej rosyjskiej agresji nic nowego, wysyła jednak ważny apel: życie ludzkie przestaje mieć znaczenie, kiedy nadrzędne staje się zachowanie pożądanych relacji międzypaństwowych. "Obywatel Jones" rzuca rękawicę nie tylko postawie Brytyjczyków, którzy w latach 30. na konsekwencje działań komunistów reagowali wygodnym alibi znaczenia stosunków na linii Londyn-Moskwa, zamiatając zagrożenia totalitaryzmu pod dywan, ale również modelowi dzisiejszej polityki międzynarodowej.

Wyraźna diagnoza kondycji świata wydaje mieścić się także w refleksji nad tym, jak powinna kształtować się dziś filozofia dziennikarstwa śledczego i medialnego przekazu. Postawa Gretha Jonesa pokazuje jak trzymać rękę na pulsie; uprawiać dziennikarstwo prawdziwie staranne i rzetelne, ze wszystkimi wiążącymi się z tym zadaniem przeciwnościami. Holland zdaje się przy tym mówić, że ostatnie echa imperialnych agresji rządu Putina wobec niepodległej Ukrainy, pokazują jak historia kształtowania kłamstwa i niedopuszczania rzeczywistości do głosu, powróciła w tych samych miejscach. Z siłą zwielokrotnioną, na naszych oczach.

6,5/10

"Obywatel Jones" ("Mr. Jones"), reż. Agnieszka Holland, Wielka Brytania, Ukraina, Polska 2019, dystrybutor: Kino Świat, premiera kinowa: 18 października 2019 roku.


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Agnieszka Holland | Berlinale | Obywatel Jones
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy