"Obcy: Przymierze" [recenzja]: Źli demiurgowie
Pochodzący z 1979 roku "Obcy" Ridleya Scotta jest na podprogowym poziomie opowieścią o potworności aktu narodzin. Tytułowa kreatura przychodzi na świat z zarodka złożonego wewnątrz ludzkiego ciała, brutalnie uśmiercając przy tym swojego nosiciela, zupełnie jak niechciane, złośliwe dziecko. W dwóch późnych prequelach Scott rozwija ten wątek z nadzwyczajnym rozmachem.
W "Prometeuszu" przedstawiciele homo sapiens wyruszają w kosmiczną podróż, aby odnaleźć istoty odpowiedzialne za pojawienie się życia na Ziemi. Finałowa konfrontacja z jednym z tajemniczych, międzygalaktycznych bogów szybko przybiera krwawy obrót. Chociaż w filmie nie padają konkretne odpowiedzi, jasne wydaje się to, że ludzie nie są ukochanym dziełem swoich twórców; w najlepszym wypadku stanowią wynik porzuconego eksperymentu, a w najgorszym - błąd. Pesymizm tej historii jest radykalny nawet jak na standardy sci-fi, gatunku napędzanego głównie przez niepokój.
"Przymierze" zawiera konsekwentne dopełnienie wizji, wedle której dawanie życia jest z definicji nieczyste, a rodzice i dzieci są w dużej mierze skazani na wrogie relacje. Centralną postacią jest tutaj występujący także w "Prometeuszu" android David (znakomity, śliski i natchniony Michael Fassbender), którego grupa kolonizatorów spotyka na zwodniczo sielskiej planecie. Niegdyś będący uniżonym sługą ludzi, teraz jest władcą w królestwie zamieszkałym przez ekspansywnych i żarłocznych Obcych.
To figura rodem z klasyków fantastyki naukowej, mająca za poprzedników m.in. replikantów z podpisanego przez Scotta "Łowcy androidów": groźny buntownik, przedmiot, który niespodziewanie zyskał podmiotowość. David jest jednak czymś więcej niż kolejnym wcieleniem wyświechtanej kliszy. Kierowany marzeniem o dorównaniu człowiekowi i staniu się demiurgiem, urasta do rangi lustra odbijającego cały mrok filmowego uniwersum.
David dostaje najlepsze i najważniejsze sceny w "Przymierzu". Prawdziwym partnerem bywa dla niego tylko Walter, inny android, również grany przez Fassbendera. Pozostali bohaterowie mają w fabule podrzędny status, nawet Daniels (groteskowo zasmucona Katherine Waterston), która w teorii jest protagonistką filmu. Nikt z nich nie posiada wyraźnie zarysowanej osobowości, a ich jedyną funkcją pozostaje zmaganie się z Obcymi, uciekanie lub walka z nimi na tle starannie przygotowanej i pięknie sfotografowanej scenografii. Rezultat tego stanowi towarzyszący seansowi emocjonalny chłód. Film jest przerażający, ale nie angażuje i nie trzyma w napięciu.
"Przymierze" okazuje się dziwnym i trochę niezgrabnym tworem: ambitny koncept zostaje w nim na siłę wtłoczony w prymitywny schemat slashera. Mimo to budzi szacunek. Nadaje bowiem nowy wymiar czemuś, co zwykliśmy określać mianem "kosmicznej grozy".
7/10
"Obcy: Przymierze" [Alien: Covenant], reż. Ridley Scott, USA 2017, dystrybutor: Imperial-Cinepix, premiera kinowa 12 maja 2017 roku.