Nikifora z Senlis
"Serafina", reż. Martin Provost, Francja/Belgia 2008, Gutek Film, premiera kinowa 23 października 2009 roku.
Marcel Duchamp sprzedawał walizeczki z miniaturami swoich najważniejszych dzieł. Martin Provost serwuje nam film-pudełko, który w klasycznej narracji odnajduje sposób na zminiaturyzowanie postaci i obrazów naiwnej malarki z północnej Francji - Seraphine de Senlis.
Polska ma swoje Złote Orły, Lwy, Kaczki i innych przedstawicieli fauny festiwalowej, zaś francuscy zjadacze sera znad Loary przyznają produktom swojej narodowej kinematografii Cezary. Nasz pozłacany inwentarz zazwyczaj wzlatuje dumnie na nadwiślański firmament i z naklejką laureata pędzi przez polskie kina rozbijając się dotkliwie o granice, które po wejściu do strefy Schengen łatwiej przekroczyć obywatelowi niż filmowi.
W odróżnieniu od nich, legitymujące się Cezarami filmy miały w ostatnich latach niezwykle gorące międzynarodowe przyjęcie, a takie tytuły, jak "Amelia", "Pianista" (tak, tak ten Pianista Romana), "Nienawiść", czy "Inwazja Barbarzyńców" zyskały status prawdziwych francuskich ambasadorów.
W roku 2009 nie doszło jednak do zwyczajowego podziału nagród pomiędzy konkurujące tytuły, wśród których znalazły się m.in. wyświetlane już w polskich kinach obrazy, takie jak "Klasa" Laurenta Canteta, "Kocham cię od tak dawna" czy "Wróg publiczny numer jeden" i "Świąteczne opowieści", które możemy już, lub będziemy mogli w najbliższej przyszłości, obejrzeć na DVD. Do podziału nie doszło, bowiem aż siedem statuetek zebrała "Serafina".
"Serafina" to poniekąd film biograficzny. Serafin Louis, czy też de Senlis to francuska malarka naiwna. Znana, choć nie tak eksponowana jak chociażby jej rodak - Celnik Rousseau. I właśnie o ten rozgłos, o jej popularność, czy też niepopularność toczy się tu rozgrywka.
Film odsłania pewne fakty z jej życia, chronologiczne uporządkowanie materiału i jego metaforyczne domknięcie daje nawet poczucie, że mamy do czynienia z opowieścią całościową, z próbą zbadania fenomenu trawiącej człowieka potrzeby tworzenia i jej jednostkowego rozwinięcia. Jednak wszystko czym dysponujemy to momenty, w których Serafina zostaje dostrzeżona. Z całego życia które wypełnione było mistyczną twórczością, życia podporządkowanego tej twórczości w sposób totalny, dane są nam momenty, kiedy na malarce spoczywa wzrok jednego człowieka - Wilhelma Uhde.
Wilhelm Uhde jest jeden, ale za to jaki, jest bowiem Uhde krytykiem, marszandem i mecenasem sztuki, naszym sumieniem i zinstytucjonalizowanym gustem. Osoby jego pokroju "robią" w XX wieku sztukę w nie mniejszym stopniu niż sami artyści, decydują o tym, czy płótno znajdzie się w sakralnej przestrzeni muzeum, a jego reprodukcja - na papierze czy taśmie filmowej - trafi pod nasze strzechy. Wilhelm reprezentuje w tym filmie nas i w dotarciu do istoty twórczego szału staje przed takimi samymi jak my ograniczeniami. Estetyczny zachwyt nad ekspresją i kolorystyką obrazów Serafiny, w żaden sposób nie przybliża ani jego, ani tym bardziej nas do jej hermetycznego świata, w którym żarliwa mistyka, łączy się z niemniej żarliwą, acz tłumioną seksualnością.
W tym punkcie historia Serafiny jest również przejmującą opowieścią o wykluczeniu. Czynnikiem wykluczającym nie jest tu jednak jakaś drażliwa dla mieszczańskiej moralności drobnostka, jak choćby homoseksualizm Wilhelma, który staje się powodem porozumiewawczych uśmiechów i zakuluarowych dyskusji. Odrzucenie ma w tym przypadku znacznie głębsze korzenie, wpuszczone w grunt klasowych uprzedzeń, chorób psychicznych, fizycznej brzydoty i brudu. Tym z czym konfrontuje nas Serafina jest względność i genealogia estetyki. Piękne, barwne obrazy powstają przy użyciu farb zmieszanych z trawy, wosku i ekskrementów. Fantastyczne, zapierające dech w piersiach sztychy, prezentowane w naszych galeriach-świątyniach powstają w zatęchłych czynszowych pokoikach, zaś ręka prowadząca pędzel po płótnie należy do brudnej, starej i otyłej kobiety. Seksualną, czy też witalną energię emanującą z płócien Serafiny, trudno nam zestawić z jej fizycznością, z którą nieustannie konfrontuje nas film.
Reżyser obrazu Martin Provost zdecydował się postawić na prostotę, w efekcie czego dostajemy film bardzo klasyczny formalnie, którego ciężar spoczywa na barkach Yolande Moreau, odtwórczyni roli Serafiny i Ulricha Tukura, który wcielił się w Wilhelma Uhde. O ile Tukur wywiązuje się ze swojego przyzwoicie, o tyle Moreau jest po prostu fantastyczna. Część zasług zrzucić należy zapewne na karb typażu - jej fizycznego wpasowania w rolę, jednak nie w tym tkwi wielkość tej kreacji. Otóż Moreau udaje się jednocześnie zaprezentować całą gamę skrajnych stanów emocjonalnych - od katatoni, przez radość i żal, aż po mistyczny szał jednocześnie nie dając nam wglądu w nic ponad to - raz po raz rozbijamy się o nieprzeniknioną fasadę jej zachowań.
Serafinę potraktować można jako zachowawczą biografię artystki naiwnej. Można podejść do filmu Provosta jako do francuskiego "Mojego Nikifora" i doszukać się pewnych nieuchronnych prawideł losu niewykształconego malarza, który spoczywa w rękach mniej lub bardziej życzliwego opiekuna. Dla mnie jest to jednak, równoprawnie z innymi sensami, opowieść o rynku sztuki, jego kaprysach, mechanizmach i kanałach dystrybucji z jednej strony i enigmatycznej potrzebie twórczej ekspresji z drugiej.
Te dwa bieguny odpowiadają klasyfikacji sztuki ze względu na intencję, jako sztuki daru i towaru, wynikających odpowiednio z potrzeby i z zamówienia. Sam film sytuuje się w tej klasyfikacji po środku - jako "utowarowiony" dar, stanowiąc zaskakujący kanał dystrybucji dla sztuki Serafiny i jednocześnie suplement do jej walki o opowiedzenie siebie.
7,5/10