Na przełomie maja i czerwca 2023 roku do kin wszedł film animowany "Spider-Man: Poprzez multiwersum" — najlepsza adaptacja komiksów o pajęczym superbohaterze, zachwycająca wizualnie i w nowatorski sposób interpretująca motywy z ponad sześćdziesięcioletniej historii Petera Parkera. Przyroda lubi równowagę. Dostaliśmy arcydzieło, wszechświat musiał więc uraczyć nas kinowym koszmarkiem. Po "Madame Web" absolutnie nikt nie spodziewał się niczego dobrego. Film zaskoczył. Jest jeszcze gorszy, niż ktokolwiek przewidywał.
Film S.J. Clarkson to kolejna produkcja z serii skupiającej się na przeciwnikach i postaciach drugoplanowych z uniwersum Spider-Mana. Madame Web to szczególnie dziwny wybór na protagonistkę. W przeciwieństwie do takiego Venoma czy Morbiusa postać ta była tylko pomocnikiem pajęczego bohatera — obdarzoną zdolnością przewidywania przyszłości niewidomą staruszką, która od czasu do czasu uprzedzała Spider-Mana o nadchodzących wypadkach. Twórcy serialu animowanego dali jej nieco większą rolę, czyniąc z niej strażniczkę multiwersum, ale wciąż — trudno było szukać tutaj materiału na samodzielny film.
A jednak ktoś podjął tę próbę. Cassandrę Webb (Dakota Johnson) poznajemy w 2003 roku, gdy ma 30 lat i pracuje jako ratowniczka medyczna w jednej z nowojorskich karetek. Kobietę zaczynają nagle nawiedzać wizje najbliższej przyszłości. Gdy w jednej z nich widzi śmierć trzech nastolatek (Sydney Sweeney, Isabela Merced, Celeste O'Connor) z rąk tajemniczego mężczyzny, postanawia je uratować.
Napastnik nazywa się Ezekiel Sims (Tahar Rahim). 50 lat temu posiadł pajęcze moce, a teraz nękany jest proroczymi snami, w których odziane w okropne kostiumy dziewczyny kończą jego żywot po krótkiej walce. Sprawa jest dla niego prosta, zabij albo giń. A skoro jest możliwość pozbycia się niebezpieczeństwa, gdy nastolatki jeszcze nie otrzymały swych mocy... Kończąc streszczenie i przechodząc do recenzji, scenariusz "Madame Web" to jeden wielki bajzel, a wątek Ezekiela jest pisany tak bardzo na kolanie, że nie sposób nie być pod wrażeniem.
Zostańmy przy antagoniście, bo to filmowe kuriozum i rola, dzięki której Rahim (swoją drogą świetny aktor, który wybitnie nie miał tutaj czym grać) może już szykować miejsce na półce na Złotą Malinę. Facet jest chodzącą ekspozycją i nie zliczę, ile razy mówi, że "musi bronić wszystko, co osiągnął", "nie miał łatwego życia" albo tłumaczy każdej napotkanej osobie, dlaczego nastolatki muszą zginąć. Stężenie absurdów i nielogiczności już wybija skalę. Jego prorocze sny — to jedna z jego pajęczych mocy? Miał takowe wcześniej? Wykorzystywał je jakoś? Nie wiadomo. I to gadanie o "wszystkim, co osiągnął". Co właściwie osiągnął? To nie jest wielki zły z jakimś celem czy ideologią pokroju Jokera lub Thanosa. Jest niegodziwy, ma pajęcze moce, a wszystko, co osiągnął, sprowadza się do — przyznam, całkiem fajnego — loftu w jednym z nowojorskich wieżowców. Tyle.
W ogóle, dlaczego dziewczyny będą chciały w przyszłości go zabić? Bo scenariusz tak chciał, proste. Jak one otrzymały pajęcze moce? Nikt tego nie wie. Już pomijam sposób, w jaki Ezekiel znajduje nastolatki, bo to także niesamowite pójście na łatwiznę. O podobieństwach do komiksowego pierwowzoru także nie ma co gadać, bo te kończą się na imieniu, nazwisku i skłonności do biegania po ścianach na bosaka. W razie ktoś zapomniał, że mamy do czynienia z filmem jako tako powiązanym z uniwersum Spider-Mana, Ezekiel dostaje strój, który wygląda w najlepszym przypadku jak telewizyjna parodia Pająka.
Żeby nie było, w przeciwieństwie do "Venoma" czy "Morbiusa" w "Madame Web" jest sporo odniesień do Petera Parkera. Wystarczy wspomnieć, że kolega z pracy Cassandry to Ben (Adam Scott), przyszły wujek herosa, którego szwagierka Mary (Emma Roberts) spodziewa się dziecka. Czy obecność protagonistki wpłynie jakoś na nienarodzonego chłopca i przypieczętuje jego los jako pajęczego bohatera? Czy twórcy pobawią się jego genezą i naznaczą ją mistycznym pierwiastkiem, jak kiedyś w komiksach zrobił to scenarzysta J. Michael Straczynski? Absolutnie nie, historia Bena dzieje się obok i nie ma wpływu na losy Webb. To puste nawiązanie, z którego nic nie wynika. Pomijam już, że Scottowi tak bardzo się nie chce, a jego wujek — w komiksach ostoja moralności i ciepła — jest niemrawą wersją Rysia z "Klanu". Czasem rzuci, żeby ktoś umył rączki i zapiął pasy, ale jak nikt go nie posłucha, to nie będzie się kłócił.
Wszyscy aktorzy grają tak, jakby znaleźli się na planie przez pomyłkę albo nie mieli pojęcia, co mają robić. Rahim wypowiada swoje kwestie mechanicznie. Widać zresztą, że kolejne dialogi dogrywał w postprodukcji, bo cedzone przez niego słowa często nie pasują do ruchu warg. Z kolei sceny między trzema nastolatkami to apogeum niezręczności. Zachowują się w nich nie jak młode dziewczyny w śmiertelnym niebezpieczeństwie, tylko jak trójka nieznajomych, która spotkała się w poczekalni przed wstydliwym badaniem i z jakiegoś powodu próbuje pójść w small talk. Nawet mnie skręcało z cringe'u podczas ich interakcji — a swego czasu zbinge'owałem "Pohamuj entuzjazm", więc powinienem być na to odporny.
Zostaje jeszcze Cassandra w interpretacji Johnson. Muszę przyznać, że nie wiem, czy coś poszło tutaj bardzo nie tak, czy aktorka świadomie sabotuje film, bo stwierdziła, że wie, w czym gra, więc przynajmniej będzie się dobrze bawić. Główna bohaterka zachowuje się tak, jakby scenariusz mówił jej jedno, a ona czyniła to wbrew swojej woli i uważała, że to bez sensu. Sama Johnson jest tutaj źle obsadzona — zwykle grała nieśmiałe introwertyczki, ewentualnie celnie wbijające szpilę królowe lodu. Nie ma predyspozycji na gwiazdę kina akcji, czy nawet bohaterkę z przypadku. Aktorka nasyca więc wszystkie dialogi Webb pewnego rodzaju ironią, czego efekt jest niezamierzenie (a może właśnie zamierzenie) komiczny.
Czyli aktorsko słabo, fabularnie też nie najlepiej. Może film broni się chociaż realizacyjnie? Niestety, nie. Napięcia i energii tutaj nie znajdziemy, montaż często działa przeciwko widzom i wprowadza dodatkowe zamieszanie, a inscenizacja (początkowe sceny w Peru) przywodzi na myśl produkcje telewizyjne — i to nie te z górnej półki. Dodajmy do tego niezbyt subtelny product placement jednego z napojów gazowanych. Zabrakło tylko niemrawego i toksycznego wątku miłosnego, i mielibyśmy bingo niczym z polskiej komedii romantycznej.
"Madame Web" to film antysuperbohaterski. To nie jest powrót do nietrafionych adaptacji z początku XXI wieku pokroju "Daredevila" Marka Stevena Johnsona lub "Fantastycznej Czwórki" Tima Story'ego. To rzecz tak pokraczna i niezamierzenie zabawna, że ustanawia nową jakość. Prawdę mówiąc, trochę zachęcam do seansu, bo nie pamiętam, kiedy ostatni raz widziałem w kinie coś tak złego. To nie są "Koty", na które nie dało się patrzeć. To pożar, od którego trudno oderwać wzrok. Katastrofa tak kompletna na każdym polu, że budząca jakiś dziwny rodzaj podziwu. Być może najgorszy film tego roku (jest luty, ale dzieło Clarkson zawiesza poprzeczkę bardzo wysoko), który na pewno znajdzie swoją niszę wśród fanów złego kina. Wielbicielom Spider-Mana polecam natomiast kolejny seans "Poprzez multiwersum". Czasem, zamiast oglądać coś nowego, warto bawić się dobrzy przy tym, co sprawdzone.
2/10
"Madame Web", reż. S.J. Clarkson, USA 2024, dystrybucja: United International Pictures, premiera kinowa: 14 lutego 2024 roku.