"Milcząca rewolucja" [recenzja]: Zdrajcy...

Kadr z filmu "Milcząca rewolucja" /materiały prasowe

Czasem wystarczą zaledwie dwie minuty, żeby zmienić wszystko. "Milcząca rewolucja" to film o dwóch minutach ciszy dla uczczenia pamięci ofiar. Ten gest ma wyrażać szacunek okazywany tym, którzy zbuntowali się przeciwko systemowi. W państwie totalitarnym, jedenaście lat po zakończeniu II wojny światowej, każdy protest był, jest i będzie traktowany jak zamach na rewolucję. Jedna z klas maturalnych w miasteczku robotniczym Stalinstadt nieopatrznie "zbuntuje się" przeciwko władzy.

Film Larsa Kraumego (reżysera "Fritz Bauer kontra państwo") opiera się na prawdziwej historii uczniów jednej z klas, którzy za namową kolegi postanowili uczcić pamięć obywateli węgierskich, zamordowanych w trakcie rewolucji 1956.

Wszystko zaczęło się bardzo niewinnie od zachodnioniemieckiej kroniki filmowej i audycji w nielegalnym w NRD radiu RIAS. Informacja o węgierskim powstaniu wywołała w tych młodych ludziach jedynie chęć uczczenia pamięci ofiar oraz niechęć do wojsk radzieckich. Ich motywacja była bardzo naiwna. Na lekcji historii nie odpowiedzieli na kilka pytań nauczyciela. Sprawa trafiła do dyrektora, następnie do kuratorium, w końcu aż do ministerstwa.

Reklama

Z dnia na dzień narastała atmosfera prześladowania, szantażu i przemocy symbolicznej. Biografie rodzin uczniów to łatwy kąsek dla komunistycznej służby bezpieczeństwa. W końcu nie ma osób z nieskazitelnym życiorysem.

"Milczącą rewolucję" można potraktować również jak film o wspólnocie i zdradzie wspólnoty. Kraume punkt po punkcie analizuje społeczność robotniczego Stalinstadt, aby stworzyć piekielnie skomplikowany obraz relacji ludzkich, w których nadal najważniejsza jest przeszłość/historia.

Zemsta stanowi podstawowe narzędzie kontrolowania drugiego człowieka. Nikt tak naprawdę nie chce używać metod przemocowych, ale jest na to rzekomo skazany. Przerażający typ, jakim jest minister oświaty (Burghard Klaussner) to w rzeczywistości ofiara gestapowskich prześladowań. Zwykły robotnik lokalnej huty okazuje się być buntownikiem z 1953 roku, kiedy lud pracujący stanął w kontrze do władzy w NRD. Gdzieś w tle cały czas słychać frazę "mniejsze zło". Nikt nie może czuć się bezpieczny. Każdy był kiedyś uznany za zdrajcę.

Klasa uczniów w filmie Kraumego to papierek lakmusowy kolejnego pokolenia II połowy lat 50. XX wieku, które miało ostatnią szansę uciec na Zachód (nie było jeszcze Muru). I bynajmniej nie chodzi tu o gloryfikację Republiki Federalnej Niemiec.

W "Milczącej rewolucji" wybrzmiewają echa niedokończonej denazyfikcji i wciąż żywych prądów narodowosocjalistycznych w obu niemieckich państwach. Wręcz przeciwnie - ważny ma być bunt przeciwko pokoleniu rodziców, którzy stworzyli świat pełen podejrzeń - bez możliwości rozwoju. Młodych ludzi skazano tylko i wyłącznie na wegetację. Sieci wzajemnych zależności i niezapłaconych wojennych rachunków są tak żywe, że płacą za nie następne pokolenia. Dla niektórych nie ma ratunku.

8/10

"Milcząca rewolucja" (Das schweigende Klassenzimmer), reż. Lars Kraume, Niemcy 2018, dystrybutor: Aurora Films, premiera kinowa: 7 czerwca 2019 roku.


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL