Reklama

Mic i Katie kręcą horror

"Paranormal Activity", reż. Oren Peli, USA 2007, Vision, premiera kinowa 20 listopada 2009 roku.

Film grozy z reguły nie wymaga wielkich nakładów finansowych. W Stanach Zjednoczonych koszt przeciętnego straszaka waha się od kilkunastu do kilkudziesięciu milionów dolarów. Co jednak symptomatyczne, największe zamieszanie w gatunku robią horrory, których budżet jest tak niski, że w hollywoodzkich warunkach podobne sumy nie starczyłyby nawet na gażę wózkarza. Dekadę temu widzów w USA i na całym świecie straszyła wiedźma z Blair. Teraz rekordy popularności bije kolejne niezależne ghost story - "Paranormal Activity''.

Nie bez powodu przywołane "Blair Witch Project" było dobrym przykładem na to, że inteligentna kampania marketingowa przy zerowych nakładach finansowych w okresie produkcji może przynieść milionowe zyski. Zamieszczane w sieci informacje o trójce studentów, którzy zaginęli w lasach stanu Maryland przyczyniły się do sporego zainteresowania filmem, który rzekomo miał zostać znaleziony w miejscu, gdzie młodzi przepadli bez śladu. Pokazywany w kinach jako "Blair Witch Project" wywoływał histeryczne reakcje podczas seansów, przyciągnął do kin rzesze fanów kina grozy, znudzonych zwietrzałymi formułami horroru i z miejsca został okrzyknięty najbardziej przerażającym filmem wszech czasów.

Reklama

Dzisiaj, dziesięć lat po premierze, można spojrzeć na cały fenomen chłodnym okiem. Wypowiedzi zarówno znawców, jak i przeciętnych miłośników straszenia na ekranie są znacznie powściągliwsze. Filmu nie wynosi się już do panteonu gatunku, krytycznym okiem wytykając mu liczne wady i nieścisłości. Reklama zrobiła jednak swoje; "Blair" przy budżecie 60 tys. dolarów przyniósł zyski rzędu 140 mln w samych Stanach i otworzył drogi do kariery parze reżyserów i odtwórcom głównych ról.

W chwili, gdy piszę te słowa, "Paranormal Activity" na liście amerykańskiego box-office'u przekracza magiczną granicę 100 mln dolarów wpływów. Przy jedenastotysięcznych nakładach można śmiało stwierdzić, że jest to czysty zysk.

Reżyser "Paranormal Activity", pochodzący z Izraela Oren Peli, postanowił powtórzyć sukces "Blair" opierając swój pomysł na podobnych patentach. Nawiedzony las zamienił na dom (w którym na co dzień mieszka ze swoją żoną, producentką filmu), trójkę przyjaciół na parę z trzyletnim stażem. Wreszcie, nieobecną na ekranie wiedźmę z Blair zastąpił równie niewidzialny duch.

Film, który oglądamy w kinie, ma być udostępnionym przez policję z San Diego materiałem uwiecznionym na kamerze, zakupionej przez Micah (Micah Sloat), w celu rejestracji nadnaturalnych zjawisk w domu, do którego wprowadził się ze swoją narzeczoną, Katie (Katie Feartheston).

"Paranormal Activity" nie ma czołówki ani napisów końcowych, przez 90 minut oglądamy na przemian dzienne konkubentów rozmowy oraz rejestracje ich snu z pozycji kamery ustawionej na statywie w sypialni. Oczywiście, co nie jest specjalnym odkryciem w materii ekranowej grozy, najciekawsze rzeczy dzieją się pod osłoną nocy, kiedy sen bohaterów zakłócany jest przez dźwięki, zgrzyty i stukoty bliżej nieokreślonego pochodzenia.

To, co powinno być jednak esencją horroru, stanowi niewielki pierwiastek materiału filmowego, a budowanie suspensu zaczyna się dopiero w 2/3 obrazu. Całe szczęście, niewielki budżet ograniczył efekty specjalne do zera, co jest oddechem świeżości w przesyconych f/x-ami filmach o nawiedzonych domach (karykaturalny wymiar nabrał ten zwyczaj w prezentowanych u nas ostatnio "Udręczonych").

Dobrze się dzieje, że takie amatorskie realizacje jak "Paranormal Activity" trafiają do kin. Cały jednak medialny szum może tylko zaszkodzić filmowi, który bez gigantycznej reklamy i tak znalazłby swojego widza. Mimo docierających do nas zza Wielkiej Wody głosów, że widzowie boją się wchodzić do własnej sypialni i nie mogą zmrużyć oczu kilka nocy z rzędu po seansie, trzeba pamiętać, że w swojej kategorii obraz pozostaje tylko przyzwoitym "średniakiem". To, co było świeże w "Blair Witch Project" tutaj pozostaje tylko sprawnym naśladownictwem. Opowieści o domach, w których straszy oglądaliśmy na wielkich i srebrnych ekranach niezliczoną ilość razy, a i formuła paradokumentu w kinie grozy była niejednokrotnie wykorzystywana z dobrym skutkiem (kiedyś, np. "Cannibal Holocaust", ostatnio - "[REC]").

Doceniam wysiłki twórcy, któremu przy pomocy włodarzy z DreamWorks i Paramount udało się, po dwuletnich staraniach, wprowadzić film do szerszej dystrybucji. Boje się jednak, że przy realizacji drugiego projektu, tym razem tworzonego już pod sterami dużej wytwórni, talent i zapał reżysera może rozmienić się na drobne. Pierworys "Area 51" z grubsza przypomina "Paranormal Activity", tylko że z Obcymi w tle. I za większe pieniądze. Przykro będzie patrzeć, jak ciepła spontaniczność filmowca-amatora zmienia się w rzemieślniczą, chłodną kalkulację.

4,5/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: VISION | VISION | USA | film | blair | horrory | katie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy