Kto by nie chciał mieć Toma Hanksa za sąsiada? Może czasem pogdera, pomarudzi, nie zawsze odpowie dzień dobry, ale w końcu to Tom Hanks. "Mężczyzna imieniem Otto" to "feel-good movie", którego nie można przegapić. Rozpromieni każdy szary dzień.
Trzeba to napisać: Otto Anderson (Tom Hanks) nie jest mistrzem społecznych interakcji. To raczej typowy przypadek zrzędliwego odludka. Niewiele mu potrzeba, a mógłby robić za tego strasznego sąsiada z "Kevina samego w domu", ale ma mniejszą rezydencję, właściwie domek-mieszkanie w szeregówce.
Otto na "dzień dobry" nie odpowiada, groźby, które rzuca pod adresem psa sąsiadki można uznać za karalne, a jego rozmowy z kurierką dalekie są od minimum uprzejmości, nie mówiąc o nucie życzliwości. Otaczają go idioci - bo przecież tylko idiota nie potrafi kierować samochodem z ręczną skrzynią biegów, nie odróżnia kosza na papier od kosza na metal i nie wie do czego służy stojak rowerowy i porzuca pojazd pod płotem. Może na kilka minut, ale to zawsze kilka minut nieładu, a tego Otto nie toleruje. No idioci!
Życie z Otto u boku nie wydaje się łatwe, ale i jemu życie obok innych też się przejadło. Decyzję podjął - jedyną logiczną (tylko takie podejmują najlepsi inżynierowie, a on do nich należy) - zamyka konta w telefonii i energetyce, kupuje sznur i hak, i zabiera się z tego nędznego padołu. Tylko jest mały problem z jego planem doskonałym: wspomniani już idioci. Nie pozwolą mu go zrealizować, ciągle czegoś chcą i nieustannie wymyślają takie głupoty, że po prostu trzeba się nimi zająć. Zwłaszcza nowymi sąsiadami: Meksykanką Marisol i jej mężem idiotą wyjątkowej klasy (bo kto nie potrafi zaparkować samochodu z przyczepą równolegle do chodnika i - bez spoilerów!). Poza tym Marisol jest znakomitą kucharką - umierać z pustym brzuchem? Można jednak spróbować co upichciła.
Owszem, "Mężczyzna imieniem Otto" to ten typ filmu, na który nie można iść z pustym brzuchem albo koniecznie po seansie trzeba mieć zarezerwowany stolik w meksykańskiej knajpie. Choć pewnie i tak nie dorównają talentowi Marisol. To, co robi, to jakieś mistrzostwo świata. W każdym razie wygląda rewelacyjnie, zapach tego jedzenia niemal czuć na sali kinowej (nie, to nie popcorn i cola od sąsiada), a mina Otta - Toma Hanksa mówi sama za siebie.
Historia opowiadana w "Mężczyźnie imieniem Otto" przedstawiona była już dwukrotnie - w pierwowzorze literackim: bestsellerze "New York Timesa", "Mężczyzna imieniem Ove" Fredrika Backmana i w filmie Hannesa Holma o tym właśnie tytule. To, że jest znana i że część widzów od początku wie, co wydarzy się dalej, i że Otto wcale nie jest takim gburem, a całe to jego zrzędzenie ma swoje uzasadnienie, wcale nie przeszkadza w dobrej zabawie na seansie. Zresztą "Mężczyzna imieniem Otto" to nie tylko rozrywka.
Reżyser Marc Forster i scenarzysta David Magee (wcześniej panowie w tym samym duecie zauroczyli świat "Marzycielem" z muzyką Jana A.P. Kaczmarka, sam Forster znany jest jako reżyser "World War Z" czy "Quantum of Solace") oferują sporo celnych obserwacji.
Idąc za oryginałem literackim i filmem Holma, zwracają przede wszystkim uwagę na naszą instynktowną, wpisaną głęboko w geny potrzebę życia w stadzie (lub grupie, lub po prostu razem - jak kto woli). Przy okazji pada kilka trafnych uwag na temat Ameryki (czy ta degrengolada nie dotyka też nas?) i developerów (hej, tu mały spoiler - gdy Otto ich nienawidzi - widz może nienawidzić ich jeszcze bardziej i chyba zrobiłby im znacznie gorsze rzeczy niż Anderson). Jest też kilka spostrzeżeń natury... pokoleniowej. Pan Anderson zna zasady poprawności politycznej, ale to nie oznacza, że uważa je wszystkie za rozsądne (a może to nie sprawa pokoleniowa i może naprawdę poprawność polityczna czasami podpada pod paragraf 22?).
Oczywiście sercem, duszą i całą energią "Mężczyzny imieniem Otto" jest Tom Hanks. Ten sam, który ratował misję Apolla 13, zakładników przed piratami w "Kapitanie Phillipsie" i pasażerów przed niechybną katastrofą lotniczą w "Sullym", wzruszał i poruszał w "Kampanii braci", "Masz wiadomość" i "Zielonej mili", nie zapominając o "Forreście Gumpie" oraz "Turnerze i Hoochu". Ten sam, który zachwycił się prezentem z Bielska-Białej i wprowadził na ulice Beverly Hills światowej klasy limuzynę - Malucha (a później sprzedał go na cel charytatywny, fundację Hidden Heroes Campaign, uzyskując na aukcji 83,5 tys. dolarów - wiadomo, fiat 126p jest takiej kwoty wart!). Nie oznacza to, że ciągle gra tego samego faceta - ale pewien typ, owszem. Ideał, do którego wszyscy chyba powinniśmy aspirować. Swoją drogą "Mężczyznę imieniem Otto" wyprodukowała żona Hanksa - Rita Wilson. Oboje zakochali się zarówno w szwedzkim filmie, jak i w powieści.
Rewelacyjna jest również Mariana Treviño, meksykańska aktorka filmowa i teatralna, w swoim kraju uwielbiana. Teraz chyba również i poza nim - jej Marisol jest cudownie silna i krucha zarazem, uparta i życzliwa, stanowcza i bezbronna, energiczna i zmęczona. W końcu ma na głowie dzieci, ciążę, męża-informatyka i tego mrukliwego osła Otta. Przyjechała jednak do Ameryki, poradziła sobie ze wszystkim, uzyskała dyplomy uniwersyteckie - da radę i tym razem. Nie można zapominać o jej sprzymierzeńcu - bezdomnym kocurze. Może to właśnie do tego mruczka, jeszcze bardziej upartego niż Otto, należy cały show w "Mężczyźnie imieniem Otto"?
7,5/10
"Mężczyzna imieniem Otto" (A Man Called Otto), reż. Marc Forster, USA 2023, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 27 stycznia 2023 roku.