Najnowsze dzieło Chillijczyka Pablo Larraína jest niczym najlepsza opera. Ma wspaniałe libretto, znakomitą orkiestrę i prawdziwą aktorską divę w roli głównej. Wielu twórców nie oparłoby się pokusie, by z takim zapleczem stworzyć dzieło monumentalne. Siłą "Marii Callas" jest jednak coś zupełnie odwrotnego.
Przede wszystkim to nie jest film o Marii Callas. Nazwiska światowej divy próżno zresztą szukać w oryginalnym tytule filmu Pablo Larraína - "Maria". Dodał je polski dystrybutor, pragnący najwyraźniej dookreślić filmową opowieść i uczynić ją bardziej "rozpoznawalną" dla zwykłego widza. "Maria" nie jest bowiem klasyczną biografią, skrojoną pod miłośników ekranowych biopików znad Wisły w stylu "Kuleja" czy "Simony Kossak". Jeśli już, to obrazowi Larraína, znanego przecież z filmowych opowieści o Jackie Kennedy i Dianie Spencer, zdecydowanie bliżej do kina Andrzeja Barańskiego, który w znakomitym "Parę osób, mały czas" opowiadał o przyjaźni poety Mirona Białoszewskiego z niewidomą Jadwigą Stańczakową.
To kino zmysłowe, poetycko snujące nieśpieszną ekranową opowieść. A więc "Maria" - samo imię. Wypowiedziane, a może wręcz wyszeptane z czułością i troską przez kogoś, kogo zamiarem było odnaleźć, skrywaną pod spiżowym pomnikiem najwybitniejszej sopranistki w historii opery, ludzką postać. I pozwolić jej na symboliczne pożegnanie nie w kostiumie i blasku reflektorów, lecz w kruchości ostatnich dni, w procesie godzenia się z tym, co bezpowrotnie minęło.
Maria w interpretacji Angeliny Jolie nie jest więc heroiną mającą u stóp operowy świat. Byłoby artystycznym samobójstwem oczekiwać, że którakolwiek aktorka ma szansę zbliżyć się do fenomenu Callas i próbować oddać na ekranie jej śpiew i sceniczny charm. Ekranowa Maria to postać trawiona chorobą, która utraciła blask i głos, i która resztkami sił próbuje jeszcze zawalczyć o ostatnie promienie zachodzącego słońca sławy.
Angelina Jolie w scenach prywatnych prób na deskach pustego paryskiego teatru fenomenalnie oddaje ból artystki, która po ponad 4 latach rozłąki ze sceną cierpi na niemożność dorównania sobie z chwil absolutnej wielkości. Towarzyszami jej ostatnich dni są kamerdyner Ferruccio (wspaniały Pierfrancesco Favino) oraz służąca Bruna (Alba Rohrwacher), którzy z cierpliwością i spokojem znoszą rozedrgany nastrój Marii i próbują ochronić ją przed nią samą.
Uzależniona od leków diva we wrześniu 1977 roku toczy pełne wspomnień rozmowy z młodym dziennikarzem Mandraxem (Kodi Smit-McPhee), w których, niczym duchy przeszłości, powracają wspomnienia z czasów dzieciństwa oraz dawni kochankowie, przyjaciele i znajomi - na czele z Aristotlem Onassisem czy Johnem F. Kennedym. Czy są prawdziwi? Czy też stanowią wyłącznie omamy wywołane przyjmowanymi medykamentami? Larraín zręcznie lawiruje prowadząc nas krętymi ścieżkami umysłu bohaterki i pokazując, że jej samej momentami ciężko jest oddzielić fikcję od prawdy.
Biografia wyobrażona? Jak najbardziej. Zarówno przez samą Marię, jak i przez reżysera oraz scenarzystę Stevena Knighta, którzy unikają na ekranie pornografii choroby i śmierci. Nie próbują rekonstruować, znanego z dokumentalnych przekazów, obrazu wycieńczonej kobiety-artystki. Pozwalają jej zostać divą. Uwiecznioną przed mistrza malarskich kadrów Edwarda Lachmana bohaterką filmowej antyopery w procesie godzenia się z odejściem.
9/10
"Maria Callas", reż. Pablo Larraín, Włochy, Niemcy, Chile 2024, dystrybutor: Kino Świat, premiera kinowa: 7 lutego 2025 roku.