"Mała syrenka": Disney drugiej kategorii [recenzja]

Halle Bailey i Jonah Hauer-King w scenie z filmu "Mała syrenka" /materiały prasowe

Filmy aktorskie, oparte na klasycznych animacjach Disneya, powstają wedle dwóch strategii. Czasem skupiają się one na jednym z antagonistów, jak "Czarownica" lub "Cruella", by rzucić na jego postać nowe światło. Pozostałe to adaptacje tej samej historii, uwypuklonej o zbędną watę fabularną. Swoje zarobiły, ale powiedzmy sobie szczerze - aktorski "Aladyn" czy "Król Lew" są o kilka klas gorsze od swoich rysunkowych odpowiedników. Wedle tego rozróżnienia można więc uznać, że "Mała syrenka" Roba Marshalla to Disney drugiej kategorii. Dosłownie i w przenośni.

Co by nie mówić o "Pięknej i Bestii" - romantyzowanie syndromu sztokholmskiego nie zestarzało się najlepiej - początek to narracyjne mistrzostwo. W historię wprowadzał nas krótki wstęp, w którym głos z offu zwięźle i konkretnie przedstawiał losy samolubnego księcia. W filmie Billa Condona z 2017 roku rozpoczęcie zostało niepotrzebnie rozciągnięte do kilku minut. Zupełnie traciło swoje tempo i magię na rzecz niepotrzebnych układów tanecznych i atrakcji, o których zapominało się zaraz po wyjściu z kina. Niby dostaliśmy więcej, a jednak sporo mniej.

Podobnie wygląda sytuacja z "Małą syrenką" Roba Marshalla. Film trwa niemal godzinę dłużej od produkcji z 1989 roku, dostał kilka oryginalnych piosenek oraz postaci... I wszystko to wydaje się zbędne. Żadna z nowości nie wzbogaca w żaden sposób pierwowzoru. Z kolei porównania z kultowymi scenami, które zostały przeniesione niemal jeden do jednego, wypadają na niekorzyść nowego filmu. Animacja do piosenki "Under the Sea" w oryginale zachwycała. U Marshalla zastąpiło ją dziwne CGI. Niby "realistyczne", ale nienaturalne w swej prawdziwości i tym samym odrzucające. Zresztą ten sam problem pojawiał się wcześniej, a najbardziej piekł w "Królu Lwie" Jona Favreau. Rysunkowe zwierzaki miały bogatą mimikę i ekspresję. Ich komputerowo wygenerowani bliźniacy są puści i martwi. Animowany Florek był słodki. Ten z 2023 roku jest materiałem na powracające koszmary.

Reklama

Aktorzy starają się, jak mogą, ale nie są w stanie uratować tego tonącego statku. Halle Bailey jest czarująca w roli Arielki, a Melissa McCarthy obdarza morską wiedźmę Urszulę swoim komediowym sznytem - zręcznym skakaniem między furią i neurotycznym spokojem. O ile ta pierwsza zawsze wychodzi obronną ręką ze swoich scen, tej drugiej przypada kilka sekwencji, w których antagonistka żali się na swój los, tym samym zapewniając nam nieznośną eksplikację. Ponownie - w filmie z 1989 roku jakoś się to broniło. W aktorskim pełnym metrażu kłuje w oczy i uszy.

Nowa "Mała syrenka" nie wnosi nic nowego do animowanego oryginału, nie rzuca na niego innego światła ani nie podejmuje dyskusji. To produkt stworzony nie z potrzeby serca, a z finansowych kalkulacji. Oczywiście w wypadku Disneya trudno mówić o wartościach wyłącznie artystycznych, ale czy nie mogą one iść w parze z maszynką do robienia pieniędzy? Można to pogodzić, co udowodnił na przykład Craig Gillespie swoją "Cruellą". Tyle że to była reinterpretacja postaci, a nie "bezpieczny" remake. Czy warto iść do kina? Teoretycznie tak, ale po co, skoro za kilka złotych można obejrzeć na telewizorze o wiele lepszą animację?

4/10

"Małą syrenka" (The Little Mermaid), reż. Rob Marshall, USA 2023, dystrybucja: Disney, premiera kinowa: 26 maja 2023 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Mała syrenka (film)
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama