"Magic Mike: Ostatni taniec": You Can Dance [recenzja]
Nie ma przypadku w tym, że nowy film Stevena Soderbergha wchodzi do kin właśnie teraz. Idealna propozycja na walentynki? No nie wiem, bo jeśli jakiś mężczyzna będzie chciał zaimponować swojej kobiecie, próbując w domowym zaciszu powtórzyć taneczne ewolucje Channinga Tatuma i spółki, skończy się albo pozrywanymi framugami, albo pilną interwencją na SOR-ze.
Jedenaście lat temu jeden z reżyserskich guru amerykańskiego kina niezależnego Steven Soderbergh po raz pierwszy opowiedział o zespole męskich striptizerów. Nie byli to jednak poczciwi zabawni tatuśkowie jak w "Goło i wesoło" (1997) Petera Cattaneo, a grupa świetnie wytrenowanych umięśnionych byczków, mająca w jednej chwili zawładnąć fantazją i zmysłami każdej siedzącej na widowni kobiety. Obok Channinga Tatuma, który stał się twarzą serii, można było tam zobaczyć chociażby pląsającego Matthew McConaugheya (swoją drogą ciekawie po latach wrócić do tego oblicza znakomitego amerykańskiego aktora). I o ile pierwszy "Magic Mike" dostarczył sporo frajdy, zdobywając uznanie nie tylko widzów, ale i krytyki, o tyle druga część wyreżyserowana przez Gregory’ego Jacobsa i ta obecna podpisana przez Soderbergha to jednak rozmienianie się na drobne.
Na dobrą sprawę nowego "Magic Mike’a" sprowadzić można by do dwóch scen - pierwszego i - nomen omen - ostatniego tańca. One rzeczywiście są szalenie efektowne. Zarówno od strony choreograficznej, sensualnej, jak i czysto aktorskiej. Zresztą Channing Tatum wiedział, co robi, bo w młodości dorabiał ponoć jako tancerz erotyczny. I nawet przyprószony obecnie siwizną włos aktora nic tu nie zmieniał, ponieważ te dwie sekwencje, a zwłaszcza rozbudowany finał, są świetne. Problem w tym, że między nimi jest jeszcze jakaś historia. Niezbyt skomplikowana, dodajmy, a nie wiedzieć czemu tłumaczona jeszcze w dość pretensjonalny sposób przez głos z offu.
W zasadzie fabułę można by streścić w jednym zdaniu: do czego jest zdolna zraniona kobieta. W tej roli występuje Salma Hayek, której nawet wyjątkowy temperament i taneczne popisy, znane chociażby z "Od zmierzchu do świtu" (1996) Roberta Rodrigueza, na niewiele się zdają.
Wciela się ona w postać Maxandry, milionerki, która jest w trakcie rozwodu i chcąc zemścić się na niewiernym mężu, stara się, jak tylko może, uprzykrzyć mu życie. Oczkiem w głowie mężczyzny jest rodzinny londyński teatr z wieloletnimi tradycjami. Tyle że właśnie znalazł się on pod rządami kobiety, która planuje wprowadzić tam swoje porządki, a z poznanego wcześniej przypadkiem poczciwego Mike’a - czy jak zwą go w konserwatywnym Londynie: Michaela Jeffreya Lane’a - zrobić reżysera pełną gębą. Opuszczamy zatem słoneczne Miami i przenosimy się do deszczowej angielskiej stolicy, a obiektem żartów będzie w dużej mierze konfrontacja wyrafinowanej brytyjskiej kultury z amerykańską prostotą. Zabawne, ale tylko za pierwszym czy drugim razem.