Reklama

"Locke": [recenzja]: Samochód, telefon i Tom Hardy

Facet jedzie samochodem i rozmawia przez telefon. Tak właściwie mogłoby wyglądać streszczenie debiutu Stevena Knighta, scenarzysty m.in. "Wschodnich obietnic" Davida Cronenberga. Fabuła "Locke" to jednak nie tylko to, ale i aż to. Mistrzowski filmowy minimalizm, który utrzymuje naszą uwagę przez niemal półtorej godziny.

Na autostradzie z Birmingham do Londynu jedzie nocą BMW Ivana Locke. 40-letni specjalista od betonu powinien rano nadzorować wylewanie fundamentów pod wieżowiec, który ma być jednym z najwyższych na świecie. Tymczasem opuszcza plac budowy i jedzie do Londynu, by być obecnym przy narodzinach swojego dziecka. Problem w tym, że Locke ma żonę i dwóch nastoletnich synów, fanów piłki nożnej, a dziecko rodzi kobieta, z którą spędził tylko jedną noc ponad pół roku temu.

Knight scenariusz do swojego debiutu reżyserskiego zbudował, odzierając historię z wszystkiego, co wydawało się niepotrzebne. W ten sposób przez ponad 80 minut towarzyszymy głównemu bohaterowi w drodze do stolicy. I nie jest to typowe kino drogi. Ivan Locke niemal cały ten czas spędza w samochodzie, co chwila rozmawiając przez telefon. I tu kryje się haczyk, a nawet dwa.

Reklama

Pierwszy to genialny Tom Hardy, opanowany, mający kontrolę nad każdym słowem i gestem. Bez dobrego aktora ów filmowy monolog po prostu by się nie udał. Już w jednej z pierwszych scen poznajemy geniusz zarówno Hardy'ego, jak i Knighta, a zarazem kolejny haczyk. Oto bowiem z pozoru nudna rozmowa o wylewaniu betonu, przemienia się w trzymające w napięciu kino sensacyjne. Locke opuścił plac budowy, nie informując o tym szefów. Teraz próbuje załatwić zastępstwo, o które trudno, bo mało kto ma tak specjalistyczną wiedzę jak on. Próbuje zatem przygotować kolegę do skomplikowanej strategii wylewania ton fundamentów pod ogromną konstrukcję.

Kolejne telefoniczne rozmowy z kochanką, synami czy z żoną, której przyznaje się do zdrady, jedynie potęgują osobisty dramat człowieka rozgrywający się w blaszanej puszce. "Jeden, mały błąd i cały świat się zawali", mówi do swojego kolegi, który ma go zastąpić na budowie. Poukładany świat Ivana stopniowo się rozpada z powodu jednorazowej przygody. Locke próbuje nie stracić pracy i rodziny, a zarazem jedzie do kobiety, której nie kocha, jedynie z prostego poczucia obowiązku i odpowiedzialności.

Z tego też względu mało wiarygodnie wypadają pełne złości monologi do wyimaginowanej postaci ojca, siedzącego na tylnym siedzeniu, który opuścił Ivana i jego matkę dawno temu. Dobry przerywnik w serii rozmów telefonicznych, pozwalający lepiej zrozumieć emocje bohatera, ale jednak nie pasujący do charakteru całości.

"Locke" choć prosty wizualnie, jest niezwykle elegancki. Wbrew pozorom sprawia przyjemną niespodziankę. Nakręcona w ciągu ośmiu nocy za 2 mln dolarów, pełna emocji fabuła w prostej formie mogłaby się zmienić w teatr telewizji, a staje się pięknym poetyckim kinem o ludzkich dramatach.

8/10


---------------------------------------------------------------------------------------

"Locke", reż. Stephen Knight, USA, Wielka Brytania 2013, dystrybutor: Solopan, premiera kinowa: 11 kwietnia 2014 roku.

--------------------------------------------------------------------------------------

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama