"Lighthouse": Tsunami [recenzja]

Robert Pattinson w filmie "Lighthouse" /materiały prasowe

Parafrazując Hitchcocka, zaczyna się trzęsieniem ziemi (lub niespokojnym morzem), a potem fala już tylko rośnie i rośnie, aż w finale uderza nas z całą swoją siłą. W "Lighthouse" napięcie można siekać nożem, choć groza rozpisana jest między zaledwie dwóch bohaterów uwięzionych w ciasnej latarni. Robert Eggers po fenomenalnym debiucie postawił sobie poprzeczkę jeszcze wyżej i... niespodziewanie ją przeskoczył.

Początek, jak zwykle, jest niepozorny. Dwóch latarników po zmianie warty dryfuje w stronę samotnej skały, nad którą unosi się snop światła. Jeden to stary wyga (William Dafoe), dla którego ta skała już dawno stała się całym światem. Drugi to młody milczek (Robert Pattinson), uciekający do nowego miejsca od problemów i decyzji.

W latarni mężczyźni nie tylko pracują, ale i gawędzą, popijają alkohol, celebrują wspólne posiłki. Światopoglądowo dzieli ich ocean, lecz uwięzieni w klatce siłą rzeczy dowiadują się o sobie coraz więcej. Gdy jednak na jaw wychodzi także prawda o uwięzionych z nimi w latarni złych mocach, obaj zaczynają zmierzać w objęcia szaleństwa...

Reklama

Ich zwrot od światła w ciemność jest stopniowy i wyczekany, ale nigdy nużący. Choć "Lighthouse" to film na pozór diametralnie różny od reżyserskiego debiutu Eggersa, "Czarownicy", w gruncie rzeczy jest zbudowany z tych samych klocków. Czasem wydaje się, że nie dzieje się nic, czasem, że już nic nas nie zaskoczy, to znów - że chyba rozwiązaliśmy zagadkę. Wtedy właśnie reżyser myli tropy i żongluje sytuacją tak, by zostawić nas po raz kolejny z pustymi rękoma i mokrym od nerwów czołem. Horror miesza się z czarną komedią, dramat noir z psychodelicznym fantasy - a nad wszystkim niczym dyrygent czuwa znakomicie operujący grozą Amerykanin.

Równocześnie "Lighthouse" to film wyrwany z innej epoki. W pachnących naftaliną czarno-białych kadrach kryją się nawiązania do klasyki horroru i inspiracje ekspresjonizmem, choć są to obrazy niezwykle wysmakowane i żywe. Trudno oprzeć się ich magii, szczególnie, gdy krok po kroku wciągają nas do mrocznego, dziwnego świata filmu, wywołując zaciekawienie, niepokój, a wreszcie niezręczność. Niektóre sceny ogląda się z poczuciem, że już wkrótce zapiszą się w historii kina - tak niespotykane i zdumiewające jest to, co widzimy. W takich momentach "Lighthouse" to arthouse w najpiękniejszym wydaniu.

Największym zaskoczeniem jest jednak aktorski duet: Robert Pattinson i William Dafoe. Każdy z nich uruchamia tu swojego wewnętrznego demona, a kreacje, które tworzą, wymykają się wszelkim ocenom. To, co z postacią podstarzałego wariata robi na ekranie Dafoe zasługuje na każdą możliwą nagrodę. Ze strony Pattinsona z kolei jest to wreszcie wyraźny dowód, że przelotny romans z kinem mainstreamowym był dla niego tylko i wyłącznie dźwignią do kariery. Panowie tworzą razem ekranową relację, która kiedyś zapisze podręczniki do aktorstwa.

W filmie Eggersa wszystko jest rozmyte, nieoczywiste, niedopowiedziane. Na pewne pytania nigdy nie słyszymy odpowiedzi, inne musimy zadać sobie raz jeszcze, na nowo. Co jednak najbardziej niezwykłe - wraz z bohaterami również i my zaczynamy popadać w obłęd, kwestionując to, co wcześniej zobaczyliśmy lub usłyszeliśmy. Wciągnięci w niebezpieczną grę, nagle łapiemy się na tym, że... zaczynamy rozumieć wariactwo dwóch uwięzionych na skale latarników. Jeśli nie tak powinien wyglądać film o postępującym szaleństwie, to jak?

8/10

"Lighthouse" (The Lighthouse), reż. Robert Eggers, USA/Kanada 2019, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 29 listopada 2019 roku.


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy