Licencja na zmienianie pieluch
"Mali agenci 4D: Wyścig z czasem", reż. Robert Rodriguez, USA 2011, dystrybutor: Forum Film, premiera kinowa: 18 listopada 2011
Trudno Roberta Rodrigueza nie lubić, ale jeszcze trudniej z czystym sumieniem nazwać go dobrym reżyserem. Jego bezpretensjonalność, pasja i energia nie są współmierne z talentem, którego ubywa mu z wiekiem. "Mali agenci: Wyścig z czasem w 4D", czwarta odsłona familijnego cyklu, są dowodem na to, że ta tendencja zniżkowa trwa niestety nadal.
Pierwsza część serii powstała jeszcze w czasach, kiedy Rodriguez był jednym z najbardziej obiecujących twórców amerykańskiego kina rozrywkowego. Stojący za nią pomysł zachwycał prostotą. Otóż pewne rodzeństwo odkrywało, że codzienne życie, które wiodą, ma swój ukryty rewers, niesamowity i zgodny z ich pobożnymi życzeniami: nudni rodzice okazywali się szpiegami, a prowadzący śniadaniowy show dziwak - niebezpiecznym szaleńcem, wykorzystującym w swoim programie prawdziwe mutanty. W parze z ponaddźwiękowym tempem akcji szły tam zasilana popkulturowym paliwem wyobraźnia, inteligentny humor i nienachalna pochwała wartości rodzinnych.
W nakręconych dokładnie dziesięć lat po pierwowzorze "Małych agentach 4" z tego wszystkiego zostało tylko "ponaddźwiękowe tempo akcji". Punkt wyjścia jest niemalże taki sam - dwójka nieustannie przekomarzających się dzieciaków (Rowan Blanchard i Mason Cook) odkrywa, że ich znienawidzona macocha (Jessica Alba) jest emerytowanym szpiegiem, poświęcającym karierę dla nowo narodzonego dziecka - ale wszystko wydaje się wypłowiałe, przeterminowane i pozbawione polotu. Trudno nie myśleć o tym filmie jak o skoku na kasę, coraz mniej znaczącego i miotającego się między tysiącami niezrealizowanych projektów reżysera - w końcu poprzednie części były jednymi z jego najbardziej kasowych produkcji.
Przede wszystkim zawodzi tu humor. Jeśli w "jedynce" Rodriguez umiejętnie lawirował między slapstickiem, parodią kina akcji i słownymi utarczkami tytułowych bohaterów, to w "czwórce" prym wiedzie skatologia: ludzie i zwierzęta pierdzą do woli, generując wokół siebie komiksowe chmurki śmierdzących wyziewów, a niemowlaki nieustannie srają w pieluchy, wykorzystywane później jako broń biologiczna. Na tej stercie wydzielin niczym samotny brylant błyszczy robo-pies imieniem Argonauta, wyszczekany i mający gotowy "punchline" na każdą okazję; szkoda tylko, że polska wersja językowa zabiła jego brytyjski akcent, będący zabawnym nawiązaniem do filmów o 007.
Kolejny gwóźdź do trumienek nowych "Małych agentów" stanowi łopatologiczny morał. Cała akcja rozgrywa się wokół poszukiwań wehikułu czasu, przez co Rodriguez wciska w usta bohaterów średnio wyszukane gierki słowne ("Nie trać czasu, bo stracisz głowę"; "Ludzie nie myślą o czasie... chyba, że go tracą!") i szpadlem wbija do głów widzów truizmy o konieczności poświęcania przynajmniej kilku godzin dziennie swoim najbliższym.
Mimo wszystko wciąż trudno przestać lubić Rodrigueza. Być może czując, że jego film sam w sobie jest zaledwie kandydatem do wypuszczenia go bezpośrednio na rynek DVD i błyskawicznego zapomnienia, postanowił wzbogacić go nie tylko o przepisowe 3D, ale i wrażenia zapachowe - podczas seansu widzowie dostają zdrapkę z kolejnymi aromatami. Pomysł ten, wykorzystywany już kilkadziesiąt lat temu przez Williama Castle'a i Johna Watersa, staje się w rękach Rodrigueza sztubackim żartem; równocześnie wpisuje się w jarmarczność kina rozrywkowego i drwi z niego.
4/10
Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!