"Król rozrywki"​ [recenzja]: Królestwo kiczu

Kadr z filmu "Król rozrywki" /materiały prasowe

Mówi się, że musicale to jeden z tych gatunków filmowych, które można wyłącznie kochać lub nienawidzić. Albo kupujemy konwencję, w której w najmniej odpowiednich momentach grupa ludzi zaczyna tańczy i śpiewać, albo zgrzytami zębami za każdym razem, gdy bohaterowie otwierają usta. O ile jednak zły musical potrafi przyprawić o mdłości, dobry zapewnia kinowe przeżycie, którego nie da porównać się z niczym innym. Tak przynajmniej twierdzi Hugh Jackman, gwiazda "Króla rozrywki". I swoim najnowszym filmem postanowił to udowodnić.

Już za samą odwagę twórcom "Króla rozrywki" należą się brawa. Film Michaela Graceya to jeden z najbardziej ryzykownych hollywoodzkich projektów ostatnich lat. W przeciwieństwie do większości musicali nie bazuje on na znanym, choćby z Broadwayu, materiale, a w całości, łącznie z utworami i choreografiami, tworzony był od podstaw z myślą o kinie. Zadanie było o tyle łatwiejsze, że scenarzyści Jenny Bicks i Bill Condon wzięli na warsztat postać P.T. Barnuma, XIX-wiecznego przedsiębiorcy, którego uważa się za twórcę przemysłu rozrywkowego. Barnum, jeden z najbardziej kolorowych artystów w historii USA, był nie tylko założycielem pierwszego na świecie cyrku, ale także promotorem talentu brytyjskiej śpiewaczki Jenny Lind - uznawanej za pierwszą gwiazdę, która osiągnęła sukces na skalę światową.

Reklama

W "Królu rozrywki" twórcy ambitnie zamierzyli, że przeprowadzą nas przez wszystkie kluczowe etapy w życiu Barnuma (Hugh Jackman), od dzieciństwa u boku ubogiego ojca, przez miłość do dziewczyny z arystokratycznego domu (Michelle Williams), założenie rodziny i skrajną biedę, aż do ogromnego przełomu w postaci "teatru dziwadeł" i upadku związanego z pożarem cyrku i odejściem Jenny Lind (Rebecca Ferguson). W skondensowanej wersji dowiemy się zarówno o przyjaźni Barnuma z grupą zdolnych wyrzutków, na czele z brodatą śpiewaczką (Keala Settle) i czarnoskórą akrobatką (Zendaya), jak i o partnerstwie z dramatopisarzem Phillipem Carlylem (Zac Efron). Wszystko w edycji okraszonej zestawem jedenastu popowych kawałków, imponującymi układami tanecznymi i ciężarówką brokatu.

Warto już teraz postawić sprawę jasno. "Król rozrywki" to nie film biograficzny, a z realizmem i wiarygodnością ma tyle wspólnego, co musical z prawdziwym życiem. Twórcy traktują losy Barnuma bardzo pobieżnie, wybierając z jego biografii kilka najbardziej chwytliwych epizodów i miksując je w coś na kształt pełnometrażowego teledysku. Fabuła jest dość prowizoryczna i w większości służy temu, by w odpowiednim momencie wprowadzić na scenę grupę zdolnych tancerzy, a fakty historyczne nagięte tak, by układały się w odpowiednio emocjonalną historię w kluczu starego Hollywood. Niestety, przez większość filmu akcja pędzi do przodu tak szybko, że zainteresowani prawdziwą wersją zdarzeń tak czy inaczej będą zmuszeni sięgnąć do książek historycznych, a potraktowane po macoszemu wątki układać w głowie dopiero po seansie.

Wszystko dlatego, że "Król rozrywki" to typowy rozpraszacz uwagi: film zalewający widza taką liczbą bodźców i zdarzeń, że nie ma on czasu zastanawiać się nad ich logiką. 100 minut seansu mija w mgnieniu oka - zanim choć raz zdążymy spojrzeć na zegarek, bohaterowie już kłaniają się po finałowym występie. Sumiennie trzeba jednak ostrzec bardziej wyrafinowanych odbiorców: od pierwszej do ostatniej sekundy debiut Graceya to kwintesencja stylu POP. Reżyser przejmuję konwencję z całym dobrodziejstwem inwentarza: wylewającym się z ekranu kiczem, zbędnym melodramatyzmem i zakrawającym o śmieszność nadęciem. Piosenki są rytmiczne, ale często jednym uchem wpadają, a drugim wypadają, postaci, chociaż naszkicowane z duszą, to raczej proste konstrukty bez skomplikowanych problemów moralnych, a niektóre wątki i dialogi można skwitować jedynie pobłażliwym uśmiechem. Patrzy się jednak na to doskonale.

Najwięcej o "Królu rozrywki" mówi czołówka - najpierw wystylizowana w kluczu retro - a la musicale Busby’ego Berkeleya, nagle ni stąd, ni zowąd wchodząca w formę nowoczesną. Można ją uznać za miniaturę całego filmu - jednocześnie duchowo zakorzenionego w musicalach lat 30. i 40., ale realizacyjnie współczesnego pełną parą. Aktualność przejawia się nie tylko w wątkach równości, nietolerancji i konfliktów rasowych, poprowadzonych znakomicie, ale i w technicznej maestrii. Czasem twórcy zahaczają wręcz o perfekcję - jak w widowiskowym układzie na linach do piosenki w wykonaniu Efrona i Zendayi. Kostiumy, scenografia, zdjęcia, obsada zdają swój test śpiewająco. O magnetyzmie i uroku Hugh Jackmana nie ma natomiast potrzeby się rozpisywać - on po prostu wylewa się z ekranu, nawet jeśli postać Barnuma pokazana zostaje w wyidealizowanym świetle.

Ścieżki odbioru "Króla rozrywki" są prawdopodobnie tylko dwie. Można narzekać, że "kicz jak w cyrku Barnuma" i że "w normalnym życiu tak nie ma", a można też oprzeć się wygodnie o kinowy fotel i zagwarantować sobie dwugodzinną podróż do innej rzeczywistości. A o to i samemu Barnumowi, i w idei kina chodziło od początku. Teraz nic tylko z tego korzystać.

7,5/10

"Król rozrywki" (The Greatest Showman), reż. Michael Gracey, USA 2017, dystrybutor: Imperial - Cinepix, premiera kinowa: 29 grudnia 2017 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Król rozrywki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy