Kowboje, obcy i Obcy
"Kowboje & obcy" ("Cowboys and Aliens"), reż. Jon Favreau, USA 2011, dystrybutor UIP, premiera kinowa 26 sierpnia 2011 roku.
Na Dzikim Zachodzie konfliktów nie brakuje. Zarobieni hodowcy bydła przykręcają śrubę gorzej sytuowanym bywalcom saloonów, samozwańcze bandy rabują hodowców, biali osadnicy tłuką się z Indianami, a wszyscy, bez wyjątku, wyładowują swoje frustracje na prostytutkach. Tak maluje się klasyka Westernu obserwowana spod ronda kowbojskiego kapelusza.
Najmądrzejszy człowiek na ziemi - Ozymandiasz z "Strażników" Alana Moore'a znalazł sposób na to jak z obcych, zwaśnionych z sobą stronnictw stworzyć jedną solidną frakcję. Wystarczy podesłać im kogoś dalece bardziej Obcego. Jeśli miałbym obstawiać źródła tej refleksji to zaryzykowałbym hipotezę, że Ozymandiasz śledzi rozgrywki Primera Division i mecze hiszpańskiej reprezentacji. W trakcie Gran Derbi - Casillas wyklina Xaviego, Iniesta bluzga na Alonso, a Sergio Ramos bezpardonowo atakuje kolana Davida Villi, zaś na arenie międzynarodowej Czerwona Furia zgodnie rozjeżdża każdego napotkanego przeciwnika.
W filmie Johna Favreau dochodzi do zdecydowanej korekty krajobrazu Arizony z końca XIX wieku. Krwawą rozgrywkę pomiędzy osadnikami, hodowcami bydła i łowcami skór, a Indianami, którą opisywał Cormac McCarthy w "Krwawym południku", zażegnuje pojawienie się Obcych. Obcy do najmilszych nie należą, stanowiąc połączenie Cylonów z "Battlestar Galactica" z Xenomorphami projektu HR Gigera. Są szybcy, zaawansowani technologicznie i całkowicie głusi na przykazanie miłości.
Z drugiej strony stoi podstarzały Harrison Ford, zjawiskowa Olivia Wilde, stary wódz Apaczów, dzieciak i zakompleksiony doktor, przebranżowiony na właściciela saloonu. W skład ich uzbrojenia wchodzą colty, winchestery, łuki, dzidy i... Daniel Craig. Szybki jak wąż, twardy jak skała i nieprzenikniony jak Steven Seagal. Powierzchowność awanturnika w wykonaniu Craiga ma w sobie coś z legendarnych kreacji Steve'a McQueena i Clinta Eastwooda, coś z sękatego kloca drewna.
Bynajmniej nie jest to zarzut wobec wspomnianej dwójki, ich zacięte twarze sugerowały jednocześnie twardość charakteru i pewną szlachetność nabytą z wiekiem. Bond przystrojony kapeluszem budzi respekt i karze mieć się na baczności, ale jednocześnie, w porównaniu z tamtymi gigantami westernu wydaje się jakby okorowany. Pozbawiony pamięci, wyposażony w jedyną-naprawdę-skuteczną-broń Craig, na tle Harrisona Forda wypada nie jak postać, ale rekwizyt. Niestety to samo powiedzieć można o Olivii Wilde, która posyłając zalotne spojrzenia spod swoich długaśnych rzęs obiecuje nam wrzenie, zaś wzbudza co najwyżej troskę. Tarcie tych dwóch postaci z granitu, nie wywołuje żadnej iskry, pomimo, że Ella posyła Jake'owi czytelniejsze sygnały niż aktorki porno zbłąkanym hydraulikom.
Craig dwoi się i troi, strzela celnie, mówi mało, ale tak, że od razu ma się ochotę polać mu kielicha. Na pierwszy rzut oka wszystko gra, problem w tym, że widzowi sugeruje się, że za jego zgorzknieniem stoi jakaś TAJEMNICA. Cały czas czekamy, aż ogarnięty amnezją bohater zacznie objawiać nam jakieś cechy swojego charakteru, odkryje tragiczny rys, ambiwalencję. Niestety, kiedy wraz z Jakiem, z pomocą szamana Apaczów przebijamy się przez zasnuwającą jego postać mgiełkę, zamiast pełnokrwistej osobowości ukazuje się nam wielce-tragiczny-acz-przewidywalny-epizod-z-przeszłości. I niby rzutuje on na postać i tłumaczy jej zachowanie, ale poczułem się nieco oszukany, że z takiej historyjki robi się protezę dla kulejącej charakterystyki bohatera.
Nie znaczy to, że młócka kowbojów i obcych nie cieszy. Favreau tu podebrał z Obcego, tu z spaghetti westernów, a tam z "Poszukiwaczy zaginionej arki" i "Gwiezdnych wojen". Ten gatunkowy misz-masz turla się przez kilkadziesiąt minut dosyć bezboleśnie, wzbudzając kilkukrotnie niekłamany aplauz, ale wybaczcie - tradycja filmów science-fiction i westernów dawała TAKIE możliwości zgrywy, a wyszło, tak o, akurat.
Takim właśnie sposobem, niespodziewanie, najciekawszym wątkiem opowieści staje się nostalgiczna przemiana Woodrawa Dolarhyde'a (czytaj: Grubociosanego Kitrajdolara), który budzi skojarzenia z podstarzałym Hanem Solo. Poważany, bogaty i zgnuśniały przypomina sobie o lepszej stronie swojej osobowości w obliczu nowej/starej przygody, w trakcie której na powrót coś zależy od jego usadzonej w siodle rzyci.
A, że tyłek widza usadzony w fotelu, w trakcie seansu nie boli, bohaterowie prezentują się pięknie (choć Craig w kapeluszu przypomina trochę Plastusia z "Plastusiowego pamiętnika") i w cenie jednego biletu dostajemy heroiczny epos o ziemianach kopiących tyłki przebrzydłym kosmitom, który na dodatek jest westernem, to chyba warto.
6,5/10
Ciekawi Cię, co jeszcze w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!