"Kosmiczny mecz" z 1996 roku jest wspominany raczej dobrze, chociaż wynika to głównie z nostalgii do filmu dzieciństwa. Sam obawiałbym się ponownego seansu, mimo że jako dzieciak bawiłem się na nim całkiem dobrze. Sequel przychodzi mi oceniać z perspektywy dorosłego faceta i, prawdę mówiąc, mam niezłą zagwozdkę. Siedzę kolejną godzinę i zastanawiam się, dla kogo powstał ten film.
Fabuła jest pretekstowa. Koszykarz LeBron James trafia do cyberprzestrzeni wypełnionej własnością intelektualną wytwórni Warner Bros., kontrolowaną przez żądny atencji algorytm Al-G Rythm (Don Cheadle). Zły program porywa syna sportowca, zmuszając go tym samym do wzięcia udziału w meczu koszykówki przeciwko swej drużynie cyfrowych podróbek gwiazd NBA i WNBA. LeBron otrzymuje nieoczekiwaną pomoc od królika Bugsa i pozostałych animków znanych ze Zwariowanych Melodii.
Czym właściwie jest "Kosmiczny mecz: Nowa era"? Filmem o dotarciu się ojca i syna z prostym morałem, że nie wszystko należy traktować serio, a każdy powinien realizować własne marzenia? W małej części tak. Komedią o przerysowanej wariacji koszykówki? OK, w finale jest mecz. Większość seansu stanowi jednak reklama własności intelektualnej Warner Bros. Zostaje ona przykryta motywem poszukiwania kolejnych zawodników - przed rozpoczęciem filmu animki opuściły świat Zwariowanych Melodii i rozpierzchły się po innych franczyzach.
Nie wiem, czy współczesne dzieciaki ucieszą się, widząc odniesienia do "Gry o tron" lub franczyz, którymi żyło moje pokolenie: animowanego uniwersum DC Comics autorstwa Paula Diniego i Bruce'a Timma lub "Matriksa". Na bogów popkultury, od premiery filmu braci Wachowskich (obecnie sióstr Wachowskich) minęły ponad 22 lata. Tymczasem w "Nowej erze" mamy przywołaną niemal w całości scenę, w której uciekająca przed agentami Trinity zastyga w powietrzu. Kogo to rozbawi? Zresztą takich powrotów do przeszłości jest więcej. Wystarczy przywołać scenkę z pojedynkiem raperskim. Od razu przypominają się dobre czasy, gdy wszyscy w klasie chcieli iść do kina na "Ósmą milę". Albo kolejną, w której ukazany jest fragment drugiej części "Austina Powersa".
Najwięcej postaci twórcy upychają na widowni w scenie meczu. King Kong siedzi obok Stalowego Giganta, Flintstonowie i miś Yogi dzielą miejsce z resztą taśmowo produkowanych postaci studia Hannah-Barbera, a różne interpretacje bohaterów DC Comics - od kiczowatego "Batmana" z lat sześćdziesiątych do "Jokera" Todda Phillipsa - wspólnie ekscytują się grą. Znalazło się nawet miejsce dla gangu z "Mechanicznej pomarańczy" (na szczęście koszykówka porywa ich tak bardzo, że tym razem rezygnują z wieczoru "ultraprzemocy"). Nie rozumiem pomysłu, żeby wrzucić ich do filmu dla dzieci. Z drugiej strony trochę żałuję, że nie przykręcono śruby bardziej - czemu nikt nie sięgnął po "Egzorcystę", "Chłopców z ferajny" lub "Rodzinę Soprano"?
James, Bugs i reszta ferajny walczą ze złym algorytmem. Tymczasem cała "Nowa era" sprawia wrażenie, jakby została przez takowy stworzona. Miliardy odniesień (inna sprawa, czy zrozumiałych dla dziecięcego widza) nie przykryją sztampowej fabuły i zerowej kreatywności w kolejnych dowcipach. "Matrix" swego czasu ustalał nowy standard w jakości efektów specjalnych. Kolejne produkcje oparte na komiksach DC Comics pokazywały, na jak wiele sposobów można zaadaptować przygody superbohaterów. "Gra o tron" wyznaczyła niespotykaną swego czasu jakość i skalę produkcji telewizyjnej. W końcu "Zwariowane melodie" były kuszącą alternatywą od propozycji Disneya - bardziej szaloną i niegrzeczną wobec poczynań Myszki Miki. W "Nowej erze" każda franczyza jest odarta ze swej wartości i wrzucona do kotła z innymi produkcjami. Wychodzi z tego bezbarwna, pozbawiona smaku breja. Niby dla wszystkich, w istocie dla nikogo.
3/10
"Kosmiczny mecz: Nowa era" (Space Jam: A New Legacy), reż. Malcolm D. Lee, USA 2021, dystrybutor: Warner Bros. Entertainment, premiera kinowa: 16 lipca 2021 roku.