"Klub rozwodników" jest trzecim projektem reżyserskim w karierze Michaëla Youna, francuskiego aktora i komika. Poprzednim razem popełnił szytą grubymi nićmi satyrę pod tytułem "Niech żyje Francja", w której dwóch średnio inteligentnych bliskowschodnich pasterzy o wyglądzie Borata szykowało zamach terrorystyczny. Jeśli ktoś spodziewał się po Younie subtelności - to nie ten adres. Niestety, szukający miłej, niezobowiązującej rozrywki także nie znajdą tu nic dla siebie.
Głównym bohaterem jest Ben (Arnaud Ducret), nieśmiały gamoń, którego żona porzuca w piątą rocznicę ślubu. Ponieważ razem z nią opuszczają go przyjaciele, zrozpaczony mężczyzna zgłasza się na terapię grupową. Tam trafia na Patricka (François-Xavier Demaison), także niedawno rozwiedzionego kumpla ze studiów.
Ten radzi sobie z rozstaniem zupełnie inaczej. Zbił majątek na toaletowej aplikacji, a teraz każdy dzień jest dla niego kolejną imprezą. Bogacz zaprasza Bena do zamieszkania w swojej willi, w której zaraz pojawiają się inne osoby, dotychczas z trudem odnajdujące się w samotnym życiu. Tak oto powstaje tytułowy klub. Tyle że powrót do studenckiego hedonizmu średnio pasuje Benowi. On chciałby się zakochać, tak na całe życie.
Niby wszystko jest wedle schematu znanego z komedii romantycznych oraz filmów np. Judda Apatowa. Bohater musi dojrzeć i zmienić się, by przepracować traumy i otworzyć się na nowy związek. Dla Youna fabuła stanowi jedynie pretekst dla kolejnych niewyszukanych dowcipów. Tak, wiem, że przed chwilą wymieniłem Apatowa, który razem ze swoimi stałymi współpracownikami (między innymi Sethem Rogenem) często przekraczał granicę dobrego smaku. Jednak w porównaniu z "Klubem rozwodników" nawet najbardziej toaletowy żart twórców "Wpadki" wydaje się szczytem wyszukania.
Youn serwuje kolejne kawały, doprawione nieporadnymi kalkami motywów ogranych w setce innych i o wiele lepszych filmów. Reżyser stawia na wyolbrzymienie i skrajności, ale zupełnie nie potrafi ich sprzedać. Jak pojawia się lesbijka, to ma więcej testosteronu, niż wszyscy męscy bohaterowie razem wzięci, a w dodatku trudni się walkami w klatce. Była żona okazuje się pozbawioną uczuć królową śniegu. Niedojrzali dorośli zaczynają zachowywać się jak rozwydrzone nastolatki i wybuchają płaczem, gdy nie idzie im gra wideo. A pocieszny grubasek co chwilę paraduje z gołym tyłkiem, jakby była to najzabawniejsza rzecz na świecie.
Najgorzej wypada jednak sam protagonista, który potrafi funkcjonować w dwóch trybach. Raz jest irytującą i nieodpowiedzialną ciamajdą, natomiast po kilku kieliszkach wychodzi z niego obsceniczny i wulgarny pijak. Nie pomaga grający Bena Arnaud Ducret, który w intensywności swojego aktorstwa wchodzi na poziom kojarzony raczej z polskimi kabaretami. Kolejne żarty także wydają się żywcem wyciągnięte z najgorszych występów rodzimych komików. Są oparte na stereotypach, ograne, kręcą się głównie wokół tematyki alkoholowej, a w razie co ratują się wulgaryzmami.
Pierwsza godzina seansu upływa w lekkim zażenowaniu, ale pod koniec drugiego aktu Youn dokręca śrubę i całość staje się po prostu nieznośna. Przy okazji pozbawia swych i tak przerysowanych postaci resztek logiki, a wątki rozwiązuje w sposób powodujący ból głowy. W rezultacie po zakończonym seansie widz czuje się jak po imprezie, która wymknęła się spod kontroli. Humor kiepski, wstyd cokolwiek sobie przypomnieć, a w dodatku przez długi czas doskwiera kac.
2/10
"Klub rozwodników" (Divorce Club), reż. Michaël Youn, Francja 2020, dystrybucja: Monolith Films, premiera kinowa: 14 sierpnia 2020 roku.