Maciejowi Kawulskiemu nie można odmówić pasji tworzenia. Oglądając jego kolejne filmy, zawsze mam wrażenie, że chciał on nakręcić produkcję, którą obejrzałby chętnie jako widz. Film, który się nie nudzi, tylko bawi różnorodnością bohaterów, dialogami i zabiegami formalnymi. Jednak dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. Często otrzymywaliśmy dzieła z jakimś potencjałem, ale ostatecznie przefajnowane, skupione na mnożeniu atrakcji, a nie opowiedzeniu koherentnej historii. Niestety, ale powrót do Akademii Pana Kleksa jest tego najgorszym przykładem.
Ada Niezgódka (Antonina Litwiniak) pragnie, by jej przyjaciel, robot Albert (Konrad Repiński), odczuwał prawdziwe emocje. Z kolei Kleks (Tomasz Kot) odkrywa, że cybernetyczny chłopiec może być wytworem jego dawno niewidzianego przyjaciela, Filipa Golarza (Janusz Chabior). Udaje się więc w podróż w celu odnalezienia go. Pod jego nieobecność Akademią ma kierować Mateusz (Sebastian Stankiewicz), który zamiast pracować woli słuchać, jak dobry jest w tej robocie. Tymczasem Ada i Albert udają się na swoją wyprawę. Oczywiście w pewnym momencie obie podróże się przetną. Zanim to jednak nastąpi, czeka nas mnóstwo "atrakcji".
"Kleks i wynalazek Filipa Golarza" udowadnia, że więcej nie zawsze znaczy lepiej. Wątki są często montowane równoległe. Żaden z nich nie jest jednak odpowiednio rozwijany. Postaci niby podróżują, a tak naprawdę stoją w miejscu. Skakanie od jednej do drugiej przytłacza i dezorientuje. W dodatku Kawulski stara się, by spora część ujęć nie była statyczna. Cięcie i jazda kamery, cięcie i zbliżenie, cięcie i kręcimy się wokół bohatera, cięcie i zwolnione tempo. W dodatku wszystko w akompaniamencie irytującej muzyki lub nowych wersji piosenek znanych z adaptacji Krzysztofa Gradowskiego. Forma nie pomaga w śledzeniu rozdrobnionej fabuły.
Kawulski szczególnie źle ogrywa małe przestrzenie. Czuć, że w scenach w gabinecie Kleksa lub zakładzie Filipa reżyser ma za mało miejsca, że chciałby bardziej pobawić się kamerą. Nie może, bo wpadłby na scenografię lub aktorów. Tnie więc jak szalony, co chwilę zmieniając ujęcie. Niepotrzebnie, bo montaż nie służy tylko uatrakcyjnieniu narracji — to przede wszystkim narzędzie komunikacji. W nowych przygodach Kleksa jego działanie jest jednak odwrotnie od zamierzonego. Historia nie wydaje się dzięki niemu czytelniejsza, a jeszcze bardziej zagmatwana.
Inna sprawa, że bez wyżej wymienionych przeszkód trudno byłoby skupić się na opowiadanej historii. Przez pierwszą, chaotyczną połowę filmu za bardzo nie wiemy, o czym on właściwie opowiada. Zamiast rozwijać wątki, twórcy wolą skupić się na humorze sytuacyjnym. Nie wychodzi to najlepiej. Kot jako Kleks jest idealnym wyborem obsadowym, ale nie ma tu materiału, by stworzyć pełnokrwistą postać — każe mu się przede wszystkim pajacować, przez co ostatecznie wychodzi na oderwanego od świata gamonia. Ada wielokrotnie deklaruje, jak Albert jest dla niej ważny — szkoda, że nie widzimy tego na ekranie. Wątek Mateusza nie zmierza donikąd, ma nam zapewnić tylko wstawki humorystyczne. Znów, chaos realizacyjny plus nadmiar wszystkiego w monologach, gapiostwie i nadąsaniu się jego postaci sprawiają, że brzuch boli — tylko nie ze śmiechu, a dlatego, że nas skręca.
Rozumiem, że forma miała zachęcić młodszego widza. Nie wiem jednak, czy przymknęliby oni oko na nieznośny dydaktyzm. W drugim "Kleksie" technologia jest przedstawiona jego coś złego — za jej sprawą powstają aplikacje, które pozbawiają dzieci wyobraźni. Na drugim biegunie znajduje się wyobraźnia, reprezentowana przez bohaterów ze starych, zakurzonych tomów z bajkami. Niestety, ale jesteśmy tutaj blisko narzekania, że "za moich czasów dzieci siedziały cały dzień na dworze, a teraz tylko przy komputerach". Tymczasem technologia i jej zdobycze to zarówno zagrożenia, jak i możliwości. I może historia byłaby lepsza, gdyby zamiast uświęcać to, co dawne, twórcy pozwolili wyjść Kleksowi z jego strefy komfortu. Zamiast odprawiać nieznośny slapstick na lotnisku (okropna sekwencja), mógłby odkryć, że nowe to niekoniecznie znaczy złe.
Nie jest tak, że wszystko nie wyszło. Janusz Chabior bawi się bardzo dobrze w roli Filipa, chociaż scenariusz nie daje mu możliwości na kontrolowaną szarżę. Zabawnie wypada także epizod Katarzyny Figury jako wiedźmy tęskniącej za pociągiem do Hollywood. W końcu — wciąż widać tutaj pasję Kawulskiego. To nie jest bezduszny produkt. Niemniej drugie podejście reżysera do Kleksa powiela wady jego poprzednich filmów, a nawet je intensyfikuje.
Wydaje się niemal pewne, że bohaterowie powrócą w trzecim filmie. Mam nadzieję, że tym razem otrzymamy przemyślaną historię, a forma będzie tylko podkreślała jej najważniejsze wątki i tematy.
3/10
"Kleks i wynalazek Filipa Golarza", reż. Maciej Kawulski, Polska 2024, dystrybucja: Next Film, premiera kinowa: 10 stycznia 2025 roku