Kiedyś James Bond, a teraz? W takiej roli nikt go nie widział! Zdumiewa fanów!

Daniel Craig w filmie "Queer" /Gutek Film /materiały prasowe

Oficjalnie pożegnał się z rolą Jamesa Bonda i teraz może zdumiewać swoich fanów, wybierając role na granicy eksperymentu, odległe od kina rozrywkowego i komercyjnych blockbusterów. Takiego Daniela Craiga, jakiego oglądać można w "Queer", nikt się nie mógł spodziewać. Czy to kaprys popularnego aktora, czy kreacja naprawdę warta uwagi, najodważniejsza, jak piszą niektórzy, w jego karierze?

"Queer": rola Craiga fana Bonda wprawi w zdumienie

Postać, którą Daniel Craig stworzył w "Queer", niejednego fana 007 wprawi w zdumienie. Nowa opowieść Luki Guadagnino, twórcy od lat zafascynowanego namiętnością i pożądaniem ("Tamte dni, tamte noce", "Jestem miłością", "Challengers"), to artystyczna przygoda i podróż w nieznane. Film porywa widzów z parnego, klaustrofobicznego baru i miasta, przez dżunglę do gwiazd (dosłownie!).

Reklama

Nie każdemu widzowi przypadnie do gustu. Nie każdego wciągnie. Nie każdemu pozwoli odkryć wszystkie swoje znaczenia. Ba, często najpilniejszego kinowego detektywa, znawcę sztuki opowiadania i dziejów X muzy, wyprowadzi na manowce lub wystrzeli prosto w gwiazdy. Wszak to adaptacja prozy Williama S. Burroughsa, słynnego beatnika, mistrza prozy eksperymentalnej, narkomana, prowokatora, o burzliwym życiorysie osobistym (zastrzelił swoją żonę w "zabawie", nie ponosząc za to właściwie żadnych konsekwencji). Wszystko bazuje tu na żonglerce emocjami, symbolami, logiką i atmosferą. Kto odważy się wskoczyć w ten nieprzewidywalny nurt? Cichy, a rwący?

Zobacz zwiastun filmu "Queer"!

Gra w podchody

Przed seansem warto wyzbyć się wobec "Queer" jakichkolwiek oczekiwań, zwłaszcza dotyczących podążania wydeptanymi ścieżkami narracyjnymi. Nie jest to być może tak hermetyczne kino, tak radykalny w formie i treści "Nagi lunch" (książka i film), ale nie jest to też urocza, dobroduszna nieheteronormatywna love story z serialu Netfliksa.

Scenariusz (pióra Justina Kuritzkesa, wcześniej pracował z Guadagnino nad "Challengers") podrzuca punkty zaczepne, trochę jak w grze w podchody. Swoiste okruszki klarownej, standardowej gawędy (o pożądaniu, miłości i samotności) rozsiane najpierw gęściej, potem coraz rzadziej i rzadziej (wśród halucynacji i czasoprzestrzennych skoków). Ostatecznie wygrywa labirynt fantazji, odniesień i uniesień, w którym fikcja przeplata się z wątkami z życia Burroughsa oraz subtelnymi nawiązaniami do takich klasycznych obrazoburców jak Alejandro Jodorowsky, ale i... Stanley Kubrick (z jego "2001: Odyseją kosmiczną"). Wszystko to zatopione jest w opioidach, wódce i słońcu Meksyku i Ameryki Południowej oraz muzyce - zaskakującej równie mocno jak sam film.

Mężczyzna o gładkim licu

Lata 50. Meksyk. Ekranowy William Lee (Daniel Craig) to par excellence alter ego Burroughsa: podstarzały birbant, pisarz-playboy (lub playboy-pisarz), który większość czasu spędza nad pustą kartką w maszynie do pisania i nie tak pustym kieliszkiem w barze, uwodząc dla sportu, zapomnienia i chwilowego zaspokojenia żądzy kolejnych mężczyzn. Do czasu. Wszystko zmienia się, gdy jego oczom ukazuje się młodzian o gładkim licu, Gene Allerton (Drew Starkey). Ten jedyny...???

Gene niesie w sobie tajemnicę i obietnicę. Intryguje Lee wyglądem i milczeniem, oczarowuje wiekiem, ostatecznie rozbudza obce mu dotychczas nadzieje, wręcz obsesję. Bo możliwość przełamania życiowej pustki jest znacznie bardziej kusząca niż gorące noce z płatnymi kochankami. Chce Gene’a, jego czułości, odrobiny zainteresowania, spojrzenia, dotyku, okruszka uwagi, a przynajmniej obecności. Gotów jest na wszystko, na każdy warunek przez Gene’a postawiony, na każdą granicę, którą ten wyznaczy. Wszystko, naprawdę wszystko dla namiastki szczęścia, ułudy odwzajemnienia (którego brak) i wspólnego poszukiwania spełnienia oraz yage, narkotyku, który ma wzmagać telepatię, a przy okazji łagodzić skutki uzależnienia od opium. Burroughs też tego specyfiku szukał, również przemierzył szlaki Ameryki, by go spróbować.

Nie tak powoli, jakby się zdawało

Chociaż historia płynie niespiesznie, odległa jest od nurtu klasycznego slow cinema. Ekran ocieka duchotą, niemal czuć nieprzyjemną woń potu, dymu papierosowego, nieświeżych oddechów, cierpienia detoksu, z czasem wilgoci dżungli i lodowatych powiewów wiatru w górach. Towarzysząca obrazowi muzyka Trenta Reznora i Atticusa Rossa, Sinéad O’Connor, Nirvany, Prince’a i New Order obudowuje film niepowtarzalnym klimatem i nieoczywistym komentarzem.

Guadagnino i Craig być może stworzyli dzieło, które w historii kina zapisze się tuż obok wspomnianego "Nagiego lunchu" Davida Cronenberga i nieco dziś zapomnianych, ciągle jednak hipnotyzująco zadziwiających "Odmiennych stanów świadomości" Kena Russela. A może... kto wie, wyląduje na półce z napisem kicz. W filmografii Craiga będzie na pewno czymś osobnym, a przez to bardzo, bardzo ciekawym. Niech rozpocznie dyskusję, zniesmaczy, zachwyci, urazi, uwiedzie.

6/10

"Queer" , reż. Luca Guadagnino, Włochy, USA 2024, dystrybutor: Gutek Film, premiera kinowa: 21 marca 2025 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Queer | Daniel Craig
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy