Och, Kapitanie, mój Kapitanie... "Nowy wspaniały świat", czwarta odsłona serii Marvela o superbohaterze w kostiumie w kolorach amerykańskiej flagi i pierwsza z Anthonym Mackiem w roli tytułowej (niestety, niekoniecznie głównej), miała ciężką drogę na ekrany kinowe. Kolejne przerwy w zdjęciach, dokrętki, zmiany koncepcji, monstrualnie rozrastający się budżet... Zmysł kinomana od początku podpowiadał, że będzie z tego katastrofa. Co zaskakujące, jednak nie jest. Co jeszcze bardziej zadziwiające, dostaliśmy produkt absolutnie nijaki i bezpieczny, który ani ziębi (mimo licznych wad), ani grzeje (bo za bardzo nie ma czym).
Świat zaakceptował Sama Wilsona (Anthony Mackie), dawnego członka Avengers o kryptonimie Falcon, jako nowego Kapitana Amerykę. Superbohater zostaje wezwany do Białego Domu, gdzie nowowybrany prezydent Thaddeus Ross (Harrison Ford zastępujący zmarłego Williama Hurta) proponuje puszczenie dawnych waśni w niepamięć i odbudowę zespołu Mścicieli. Zanim ich współpraca się rozkręca, dochodzi do nieudanego zamachu na głowę państwa podczas ważnego szczytu. Głównym podejrzanym zostaje Isaiah Bradley (Carl Lumby), mentor Wilsona. Kapitan Ameryka musi oczyścić jego imię. Ross tymczasem nie może dopuścić do międzynarodowego skandalu i potencjalnego konfliktu.
"Nowy wspaniały świat" to film z dużym progiem wejścia. Fabuła odnosi się do szeregu dawnych produkcji z Kinowego Uniwersum Marvela. Mamy tutaj kontynuacje wątków z "Niesamowitego Hulka" z 2008 roku oraz serialu "Falcon i Zimowy Żołnierz" z 2021 roku. Nawiązania obejmują z kolei "Eternals" sprzed czterech lat, a także poprzednie filmy z serii "Kapitan Ameryka" i "Avengers". Sporo, nawet dla osoby, która jako tako siedzi w tym uniwersum.
Twórcy zdają sobie sprawę, że przeciętny widz raczej nie obejrzał wszystkich 35. filmów wchodzących w skład Kinowego Uniwersum Marvela, nie mówiąc już o serialach. A np. Bradley debiutował właśnie w "Falconie i Zimowym Żołnierzu". Właśnie tam poznaliśmy jego dramatyczną historię jako następcy Kapitana Ameryki, którego zdradziło własne państwo. Był szereg sposobów, by zaznajomić z nią widzów "Nowego wspaniałego świata". Niestety, twórcy wybrali bezczelną ekspozycję. Zabieg ten powtarza się kilka razy — ktoś nagle zatrzymuje się, by streścić swoją historię lub wydarzenia z poprzedniego filmu. Albo wytłumaczyć, co właśnie zrobił i dlaczego. Być może niektórym rozjaśni to "co, kto, gdzie, jak, kiedy", ale na narrację i tempo ta decyzja wpływa zabójczo.
Tak mocne oparcie nowego filmu na starszych produkcjach dziwi, tym bardziej że szereg scenarzystów nie ma do końca pomysłu, jak wykorzystać potencjał tkwiący w kontynuacji różnych wątków. Ba, oni nie wiedzą nawet, jak pokierować Wilsona. Superbohater zadebiutował w "Kapitanie Ameryce: Zimowym Żołnierzu" i do "Avengers: Końca gry" pojawiał się jako partner Steve'a Rogersa (Chris Evans). Nawiązał także szorstką przyjaźń z Buckym Barnesem (Sebastian Stan), a ich chemię wykorzystano w solowym serialu dostępnym na Disney+. Właśnie tam Wilson wskoczył w końcu na pierwszy plan i przeszedł swoją drogę — od wątpliwości co do swojej roli jako kontynuatora dziedzictwa Rogersa do nowego Kapitana Ameryki. "Falcon i Zimowy Żołnierz" mieli swoje wady. Niemniej, bardzo lubię scenę, w której Sam debiutuje jako superbohater w kolorach flagi. Terroryści biorą zakładników w nowojorskim gmachu Organizacji Narodów Zjednoczonych. On wpada tam i robi swoje. Wtedy jeden z ocalonych pyta go, kim jest. "Kapitanem Ameryką" - odpowiada niemal w biegu. Niepotrzebna jest tu podniosła muzyka lub inne zabiegi formalne. Wilson wie, że zasłużył na to miano. My też to wiemy. Zatem niech działa i pierze pyski złym gościom.
W "Nowym wspaniałym świecie" Sam jest protagonistą, który ma cel i działa, ale nie przechodzi konkretnej drogi i niczego się nie uczy. Przez większość czasu nie targają nim żadne rozterki. Twórcy nagle zwracają na to uwagę i nie wiadomo skąd Ross syczy do Wilsona: "nie jesteś Steve'em Rogersem". I... nic. Wątek nie jest kontynuowany aż do jednej sceny, gdy bohatera dopadają wątpliwości. Jak szybko wracają, tak szybko znikają w niebyt. Może Kapitan Ameryka jest w tytule filmu, ale nikt nie udaje nawet, że istniał jakiś zamysł związany z tą postacią.
Kto jest zatem naszym głównym bohaterem? Okazuje się nim Ross, który jako jedyny przechodzi przemianę. Z jednej strony chwała Harrisonowi Fordowi, który naprawdę zaangażował się w tę rolę i sprzedaje ją najlepiej, jak tylko może. Z drugiej mocno zgrzyta, że w filmie o afroamerykańskim superbohaterze skupiamy się przede wszystkim na starszym białym wojskowym, który przez większość swojej kariery rzucał mu kłody pod nogi. A fakt, że Wilson patrzy na dawne przewinienia Rossa na zasadzie "oj tam, oj tam, było, minęło, każdemu należy się druga szansa i dwudziesta ósma też" wręcz irytuje.
Tutaj przechodzimy do kolejnej kwestii. Komiksy Marvela w czasach swego renesansu w latach 60. XX wieku stały w politycznym rozkroku. Niby trochę sympatyzowały z jedną stroną, ale nawet jeśli dały o tym znać, to zaraz wykonywały krok w tył, żeby nikogo nie zrazić. X-Men mówili w zawoalowany sposób o nietolerancji wobec mniejszości, ale w pierwszym składzie drużyny nie znalazła się żadna czarnoskóra postać. Większość autorów komiksów sympatyzowała z protestującymi studentami, ale rysowany przez Steve'a Ditko Spider-Man ciągle psioczył na demonstrujących i tak dalej. Z kolei Kinowe Uniwersum Marvela było od swojego początku bardzo polityczne. "Iron Man" gorzko komentował amerykańskie zaangażowanie na Bliskim Wschodzie i romans polityki z przemysłem zbrojeniowym. "Avengers" konfrontowało widzów z traumą ataków 11 września. "Wojna bohaterów" zapowiadała wewnętrzne napięcia w Stanach Zjednoczonych w okolicach wyborów w 2016 roku.
Smuci więc, że "Nowy wspaniały świat", który sam wpisuje się w ramy kina politycznego, podchodzi do tematu tak bardzo asekuracyjnie. Zaznacza kwestie rasowe, napięcia międzynarodowe, ale nigdy nie rozwija żadnego z tych wątków. Pomijam już przypadkowe (a może nie?) podobieństwa między Rossem a Donaldem Trumpem, bo w chwili prac nad filmem było trudno zakładać, że na pewno powróci on do Białego Domu. Boli jednak, jak spłaszczony zostaje konflikt między filmowym prezydentem i Kapitaną Ameryką. Jak nagle nie mają on znaczenia. Między Mackiem i Fordem iskrzy, ale nie ma z tego pożaru. Stąd w ich finałowej konfrontacji brakuje ciężaru.
Zatem czwarty film o "Kapitanie Ameryce" przytłacza koniecznością znajomości wcześniejszych produkcji i nie wykorzystuje potencjału, by pod płaszczykiem kina rozrywkowego powiedzieć coś więcej o dzisiejszym, niekoniecznie nowym i na pewno nie wspaniałym, świecie. Powiedzmy sobie jednak szczerze — większość widzów chce dostać odrobinę eskapizmu w postaci porządnej rozrywki. Niestety, film nie spełnia nawet tej obietnicy.
Podczas seansu czuć, że niektóre wątki zostały pocięte na stole montażowym, a inne dodane w ramach dokrętek. Postaci na drugim planie, między innymi agentki Ruth (Shira Haas) i Taylor (Xosha Roquemore), są albo niewykorzystane, albo znikają nagle, chociaż początkowo zdają się kluczowe w przedstawionej intrydze. Sceny z najemnikiem Sidewinderem (Giancarlo Esposito) są tak doklejone do całości na ślinę, że brakuje w nich tylko bijącego po oczach neonu z napisem "dokrętki". Logikę i sens działań głównego antagonisty byłoby trudno znaleźć z mapą — i piszę to, zważając na fakt, że ten kilkukrotnie wykłada wprost, co właśnie zrobił i dlaczego. Są tutaj fajne interakcje między postaciami. Wilson ma bardzo naturalną i zabawną relację z Joaquinem Torresem (Danny Ramirez), swoim pomocnikiem i nowym Falconem. Nie zmienia to jednak faktu, że fabuła średnio się spina, bohaterów jest za dużo, a napięcia w filmie nie uświadczymy.
To może chociaż sceny akcji są efektowne? Niestety, wydaje mi się, że to średnia, do której przyzwyczaił nas Marvel w ostatnich czasach. Zero tutaj inwencji i ciężaru kolejnych ciosów, za to dużo komputera i przykrywanie niedostatków realizacyjnych szybkim montażem oraz niedoświetlonymi zdjęciami. Wszystko jest na poziomie telewizyjnym i nie koniecznie chodzi mi tutaj o seriale prime time. Kilkukrotnie boleśnie widać, że aktorzy stoją na green screenie, a wszystko, co ich otacza, zostało wygenerowane przez komputer. Efekty specjalne w kinie marvelowym od dawna nie stoją na wysokim poziomie, ale te wady udało się czasem nadrobić ciekawą choreografią, jak w przypadku "Shang-Chiego i legendy dziesięciu pierścieni". Niestety, tutaj takowej nie uświadczymy.
"Kapitan Ameryka: Nowy wspaniały świat" to tak naprawdę stary, taśmowo kręcony Marvel. Być może ostatni taki, bo filmy i seriale powstałe po nim odeszły od polityki dawnego szefa Disneya Boba Chapeka. Ten chciał zalać kina i streaming kolejnymi produkcjami z serii, by wycisnąć ją jak cytrynę. A teraz wszyscy fani "Thora: Miłości i gromu", "Ant-Mana i Osy: Kwantomanii" oraz "Tajnej inwazji" mogą mu powiedzieć szczere: "dzięki, Bob, było warto".
Najnowsza produkcja Marvel Studios to rzecz niewykorzystująca swojego potencjału, panicznie bojąca się być "jakaś" i pozbawiona nawet krzty pomysłowości. Wydaje się, że miał to być film dla wszystkich. Niestety, wyszła chałtura dla nikogo.
4/10
"Kapitan Ameryka: Nowy wspaniały świat" (Captain America: Brave New World), reż. Julius Onah, USA 2025, dystrybucja: Disney, premiera kinowa: 14 lutego 2025 roku.