Przy okazji niedawnych Oscarów przypomniano dyskusję, jaką Steven Spielberg miał odbyć z Tomem Cruise'em, dziękując mu za to, że nowym "Top Gunem" uratował Hollywood. Nie jestem pewien, czy powtórzyłby te słowa w rozmowie z reżyserem czwartej części "Johna Wicka" Chadem Stahelskim, ale pewne jest, że Fabryka Snów takich akcyjniaków potrzebuje jak tlenu. W tym filmie jest bowiem wszystko, czego dobre kino sensacyjne wymaga. Dynamiczna, pełna strzelanin oraz pościgów akcja, konflikty, świetnie napisani bohaterowie, poczucie humoru, no i... Keanu Reeves. Niespełna trzy godziny kinowego seansu mijają jak z bicza strzelił.
Nie spodziewałem się, że tak długi seans filmu, w którym - umówmy się - fabuła jest raczej pretekstowa i prowadzi do kolejnych scen krwawych konfrontacji, sprawi mi tyle frajdy. A jednak. I to chyba w równej mierze zasługa reżysera, pionu odpowiedzialnego za choreografię scen walki, kaskaderów, co charyzmy wcielającego się po raz czwarty w rolę Wicka - Keanu Reevesa. Zwłaszcza że to aktor, który podwyższony poziom adrenaliny, prezentowany w bardzo różnych gatunkowych odsłonach, ma we krwi. Począwszy od jednego z klasyków lat 90. XX wieku, czyli "Speed: Niebezpieczna prędkość" (1994) Jana De Bonta, przez kolejne części kultowej serii "Matrix" sióstr Wachowskich, po "Constantine" (2005) Francisa Lawrence'a.
Nieczęsto się zdarza, że kolejne części filmowej serii dorównują tej pierwszej. "John Wick" trzyma poziom od samego początku i kto wie, czy najnowsza odsłona nie jest czasem tą najlepszą. Pewne jest natomiast to, że zarówno tytułowy bohater, jak i wcielający się w jego postać Keanu Reeves starzeją się naprawdę nieźle. Poniekąd właśnie wokół wieku, zmęczenia materiału oraz chęci przejścia na zawodową emeryturę koncentruje się fabuła czwartej części.
Nie będzie to proste, zwłaszcza że balans między przyjaciółmi a wrogami znacznie przechylił się na korzyść tych drugich. Także w kontekście postaci, jakie znaliśmy z poprzednich odsłon, jak Caine (Donnie Yen) czy Winston (Ian McShane). Mówiąc o drugim planie, uwaga widza w dużej mierze koncentruje się jednak na tym najczarniejszym z czarnych charakterów, czyli markizie de Gramoncie. Psychoza i beznamiętność, jakie dają się wyczytać z oczu wcielającego się w tę postać Billa Skarsgårda, sprawiają, że gdyby Michael Haneke realizował kolejny remake "Funny Games" (1997), spokojnie mógłby go obsadzić w roli jednego z dwóch oprawców.
Markiz de Gramont to taki "final boss" z gry komputerowej, bo oglądając film Chada Stahelskiego, mamy chwilami wrażenie, jakbyśmy uczestniczyli w tego typu rozgrywce. A każdy, nawet mało rozgarnięty gracz wie, że zanim dojdzie się do ostatniego poziomu i finałowej konfrontacji, wcześniej trzeba pokonać wielu mniej wpływowych antagonistów.
To właśnie robi John Wick i to na dwóch kontynentach, bo areną zmagań jest zarówno Osaka, jak i Berlin czy Paryż. Sceny walk, czy to przy użyciu pistoletu, samurajskiego miecza, czy innych śmiercionośnych artefaktów, dopracowane są tu do perfekcji. Chwilami przypominając balet, bardzo krwawy dodajmy, bo brutalności czwartej części "Johna Wicka" odmówić nie można. Kapitalna jest zwłaszcza sekwencja na schodach prowadzących do najwyżej położonego punktu Paryża, jakim jest bazylika Sacré-Cœur. Coś dla siebie znajdą tu zarówno miłośnicy cardio, filmowej klasyki, jak i fani czworonogów, którzy po poprzedniej części mogą wreszcie odetchnąć.
Czasu na oddech twórcy "Johna Wicka 4" dają jednak widzom raczej niewiele. Nawet wydawałoby się spokojna wizyta w Luwrze nie sprzyja tu kontemplacji sztuki, mimo że na ekranie pojawiają się dwa klasyczne obrazy: "Tratwa Meduzy" Théodore'a Géricaulta i "Wolność wiodąca lud na barykady" Eugène'a Delacroix. Ale to raczej szybki rzut oka, bo trzeba biec i strzelać się dalej. Robota sama się nie zrobi.
8/10
"John Wick 4", reż. Chad Stahelski, USA 2023, dystrybutor: Monolith Films, premiera kinowa: 24 marca 2023 roku.