Reklama

"John Carter": Kino Starej Przygody

Andrew Stanton to kolejny po Bradzie Birdzie twórca animacji ze stajni Pixara, który postanowił spróbować sił w filmie aktorskim. Jego "John Carter" to wystawna space opera, oparta na "Księżniczce Marsa" pióra Edgara Rice'a Burroughsa, pisarza znanego kinomanom przede wszystkim dzięki postaci Tarzana.

Edgar Rice Burroughs to obecnie duch zamierzchłej przeszłości. Można na niego przypadkowo trafić w bibliotece, szukając książek noszącego to samo nazwisko Williama Sewarda, najzdolniejszego spośród beatników. W wyniku takiej pomyłki, zamiast szalonych opowieści o pedałach, ćpunach i halucynogennych wycieczkach na drugą stronę lustra, dostaniemy wydrukowane na pożółkłych stronach historyjki o dinozaurach, ludziach dżungli i pozaziemskich cywilizacjach. Te historyjki, przybierające na okładkach zeszytowych wydań postać wyblakłych, komiksowych bohomazów, w "Johnie Carterze" zostają zainscenizowane za 250 milionów dolarów i w trójwymiarze.

Reklama

Jeśli komuś "Avatar", razem z całą jego wizją świata wyjętą z psychodeliczno-ekologicznych lat 60., wydawał się filmem retro, to "John Carter" będzie przypominał dla niego wycieczkę do dawno już zamkniętego muzeum. Historia o amerykańskim żołnierzu (Taylor Kitsch), który zostaje przeniesiony na Marsa, aby uratować panująca tam księżniczkę (Lynn Collins), powstała gdzieś na skrzyżowaniu westernu, baśni i steampunkowej wyobraźni Juliusza Verne'a. Mamy tu barbarzyńskie plemiona zielonoskórych stworów, walki na arenie ze zmutowanymi bysiorami i scenę ślubu pod przymusem, którą przerywa nagły przyjazd rycerza, dosiadającego nie białego konia, ale napędzany magią pojazd powietrzny.

"John Carter" to film, który ujawnia w jakimś stopniu genotyp XX-wiecznej fantastyki - pulpowe marzenia, odpowiedzialne za zapłodnienie wyobraźni twórców m.in. "Diuny" i "Gwiezdnych Wojen". Z drugiej strony pokazuje wyjściową ideę przez pryzmat jej epigonów. Chociaż powstały w wyniku tego ładunek kiczu jest porażający, to twórcy w ogóle się od niego nie dystansują i prowadzą "Johna Cartera" tak na serio, jakby Kino Nowej Przygody miało się dopiero zacząć. Fakt, że ta strategia nie skutkuje w ich przypadku totalną klapą, zasługuje na uznanie.

Stanton umiejętnie dawkuje humor i patos, nie dając się zwieść na manowce trójwymiarowego popisu; akcji jest tu tyle, ile być powinno i ani sekundy więcej. Pustynne krajobrazy Marsa, przetykane architekturą wziętą raz z Cesarstwa Rzymskiego, a raz z "Katedry" Bagińskiego, mile łechczą organy wzrokowe. Na sukces pracują tu również odtwórcy głównych ról. Jeśli Taylor Kitsch, mimo niezaprzeczalnej charyzmy, wydaje się zbyt dandysowaty na herosa, to równie piękna co twarda Lynn Collins równoważy braki testosteronu, pretendując śmiało do roli następczyni Xeny.

Mimo całej dawki radości i bezpretensjonalności, jaką niesie ze sobą "John Carter", pozostaje on dowodem na to, że Fabryka Snów od pewnego czasu stawia przede wszystkim na recykling, a nie wytwarzanie nowej jakości.

W "Łaskawych" Jonathana Littella, krwawej odysei nazisty-geja po ogarniętej wojną Europie, główny bohater w przypływie makabrycznego poczucia humoru - lub też postępującego obłędu - pisał esej o podobieństwach między społeczeństwem z "Księżniczki Marsa" a Trzecią Rzeszą. Czy magików z Hollywood, powracających do dziecięcego spojrzenia na X muzę, będzie kiedyś stać na takie szaleństwo?

6,5/10


---------------------------------------------------------------------------------------

"John Carter", reż. Andrew Stanton, USA 2011, dystrybutor: Forum Film, premiera kinowa: 9 marca 2012 roku.

---------------------------------------------------------------------------------------

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: przygoda | Cartera | przygody | Jimmy Carter
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy