Jego piosnka
"Trzy minuty. 21:37", reż. Maciej Ślesicki, Polska 2010, dystrybutor: Monolith Films, premiera kinowa: 1 kwietnia 2011
Powiedzieć wam, dlaczego chcę się wyprowadzić z tego kraju, na zawsze? Tak mniej więcej brzmi hasło na tablicach, które nosi na sobie włóczący się po ulicach Warszawy bohater filmu "Trzy minuty. 21.37". Bezimienny chłopak zostaje pobity nocą. Chuligani zabierają mu portfel, telefon i zostawiają na chodniku. Czy to jest wystarczająca odpowiedź? Nie, Maciej Ślesicki udziela jej jeszcze niejeden raz, nie mniej dosadnie.
Epicki początek. Ujęcie na ziemski glob widziany w przestrzeni kosmicznej. Zbliżenie na Polskę. 9 kwietnia 2005 rok. Godzina 21.37. W geście żałoby po śmierci Jana Pawła II wszyscy mieszkańcy gaszą światła w swoich domach. Jednak zamiast nagłego spadku zużycia energii, satelity zarejestrowały jej chwilowy, choć gwałtowny wzrost. Czy to cud? Nie, naukowcy nie wierzą w cuda. Co się zatem stało wówczas w Polsce? Absolutnie nic. Czy może raczej powinniśmy powiedzieć - to, co zwykle. Bogów cudzych pod dostatkiem, dni świętych nikt nie święci, ojców i matki wyzywa się z przyzwyczajenia, niektórzy zabijają, inni cudzołożą. Są tacy, co kradną oraz ci, którzy mówią fałszywe świadectwo przeciw bliźniemu, wszyscy pożądają rzeczy za płotem sąsiada swego.
Konkrety? Trzy minuty, trzy historie. Wszystkie połączone według koncepcji Alejandro Gonzáleza Inárritu ("Amores Perros") sprzed dziesięciu lat. Gdybym przywołała w tym momencie trzecią część jego trylogii "Babel" zamiast pierwszej, byłoby łatwiej o biblijne porównanie. Nie tyle jednak o pomieszanie języków tu chodzi, co o wizję Sodomy i Gomory. Gdzieś umiera papież, w sferze audialnej nie słychać nic prócz kropli deszczu uderzających płaczliwie o dachy i informacji na temat stanu zdrowia Jana Pawła II. To swoisty wypadek, który łączy wszystkie historie nadając im charakter wspólnego doświadczenia.
Poznajemy reżysera (Krzysztof Stroiński) i jego nauczycielkę angielskiego (Agnieszka Grochowska). Narodzi się ładny romans? Nie, jeśli powiesz Bogu o swoich planach, wyśmieje cię. Ślesicki opowie więc historię córki reżysera (Lidia Sadowa). Dziewczyna związała się ze starszym od niej malarzem (Bogusławem Lindą). On skończył najgorzej. Poniósł karę za brak wiary i życie bez Boga? Nieważne, bo dzięki niemu pojawiła się okazja do krytyki polskiego systemu zdrowia i lekarzy, którzy zwożą pacjentów do "umieralni" w piwnicach szpitala, kiedy są za starzy na leczenie albo nie rokują nadziei na poprawę. Pielęgniarki mają pseudo-erotyczne zapędy, lubią wpychać rury swoim pacjentom i sprawiają przyjemność sparaliżowanym mężczyznom z niekontrolowaną erekcją.
Czy to żart, że w pokoju obok objawia się Bóg pod postacią palca z fresku w Kaplicy Sykstyńskiej? Dotyka oczywiście tego, który nie wierzy. Między nimi krąży jeszcze rzekomy dłużnik podatkowy - przygodny morderca. Instytucji nigdy dosyć - jest więc i pani w biurze, która słono płaci za swoje lenistwo w pracy; jest straż miejska, są komornicy, policjanci.
Na szczęście jest też trzecia nowela - jedyna, którą da się oglądać bez drażniącego poczucia zażenowania. Historia chłopca i jego ojca (Paweł Królikowski), którzy znajdują w ogrodzie białego konia. Cóż za piękna iluzja. Oczywiście rozbita przez zawistnych mieszkańców wioski. Tato, wolę zabić rybę niż człowieka - mówi ojcu syn. Nie dziwmy się mu.
Reżyser zaczął epicko, ja pozwolę sobie na nutkę poezji na koniec: "z kraju tego, gdzie kruszyny chleba nie podnoszą z ziemi przez uszanowanie dla darów Nieba... zabierz mnie, Panie". Jako że Fryderyk Nietzsche ogłosił śmierć Boga, Norwid nie musiał zabrzmieć "po bożemu". Zresztą i tak już nie wiadomo, co to znaczy.
0/10