"Imperium światła": Miłość nieuporządkowana [recenzja]
Sam Mendes nie zapomniał, jak kręci się filmy. Dopadła go natomiast niekonsekwencja - reżyser chciał zbyt wiele zawrzeć w swojej najnowszej produkcji. Niestety, "Imperium światła" gubi się w natłoku poruszanych wątków. Nawet jeśli ogląda się to z pewnym uczuciem zaciekawienia, to z opowiedzianej historii niewiele wynika.
Anglia z lat 80., przybrzeżne kino w jednym z brytyjskich miasteczek i pracownicy, którzy zakotwiczeni są w swojej codzienności. Niby pracują w jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie - w końcu to tam możemy w pełni zapomnieć o otaczającej nas rzeczywistości - ale pochłania ich marazm biernej codzienności. Mendesowi zależało, aby stworzyć historię, w której tym bohaterom uda się w jakiś sposób "odżyć". Kiedy nieco podstarzała już Hilary Small (Olivia Colman), kobieta, która nie oczekuje już czegokolwiek od życia, spotyka nowego (notabene o wiele młodszego) od siebie Stephena (Micheal Ward), czuje, że otrzymała jeszcze jedną romantyczną szansę od losu.
Trudno powiedzieć, czego chciał Sam Mendes. Czy pokazać społeczne wrzenie? Czy zastanowić się, jak schizofrenia może wpływać na relację między dwojgiem ludzi? Czy zamanifestować swoją miłość do kina? Otrzymujemy jednak dywagację nad różnicą wieku w relacji, która w tamtych czasach była tematem tabu. Reżyser zapomniał, że nie kręci kilkuodcinkowego serialu, tylko prawie dwugodzinny film. Film ten czyta się (w tym przypadku ogląda) niczym wyrwaną kartkę z pamiętnika - zdania zawierają wiele treści, ale to wciąż jest jedna kartka. W pewnym momencie nasza lektura musi się skończyć.
Co ciekawe, w jednym z wywiadów Sam Mendes powiedział, że postać Hilary Small, głównej bohaterki filmu, została napisana z myślą o Olivii Colman. To właśnie ona stara się ratować ten dramat (dosłowny i w przenośni) - aktorka lawiruje między skrajnymi emocjami, potrafi być na zmianę empatyczna i agresywna.
To mógł być film wybitny, utkany z subtelnych momentów, a przy okazji i oscarowy pretendent. Nie udało się, nawet romans - najważniejszy wątek tej produkcji - w żaden sposób nie wpływa na widza. Może dlatego, że całość jawi się jak... polska XIX-wieczna powieść, w której autor zawarł zbyt wiele tematów przewodnich, że z jej lektury ucieszy się jedynie tegoroczny maturzysta.
To też produkcja wyrzeźbiona z papierowych klisz. Motyw wielkiej, a wręcz tragicznej miłości między dwójką ludzi z różnych światów (na tle rasowych antypatii) widzieliśmy już nieraz. Dlatego tym bardziej dziwi zakotwiczenie Mendesa w temacie, który w kinie eksploatowany jest już od wielu lat. Od twórcy "American Beauty" - filmu całkowicie odchodzącego od klasycznej narracji typowej amerykańskiej produkcji - świadomy widz oczekuje znacznie więcej.
Pod względem formalnym "Imperium światła" należy pochwalić. Sekwencje nakręcone przez mistrza Rogera Deakinsa (nominacja do Oscara) robią wrażenie - to w końcu także i audiowizualna podróż. Eteryczne kadry z filmu i taktowne prowadzenie kamery są swoistą rekompensatą za scenariuszową torturę, jaką funduje nam Sam Mendes.
Tematem przewodnim filmu miała być miłość reżysera do kina - tytułowe "Empire" to w końcu nazwa kina, w którym rozgrywa się akcja. Natomiast "light" w tytule jest niczym innym jak wiązką światła, wydobywającą się z kinowego projektora. Kinową przestrzeń projekcyjną Mendes traktuje z czułością: wierzy, że każdy film posiada wręcz autoterapeutyczne możliwości. Autoteliczne wstawki reżysera na kilka chwil pozwalają nam przypomnieć sobie, jak silnie potrafią oddziaływać na nas kinowe seanse. Szkoda, że w "Imperium światłą" nie znajdziemy takich momentów znacznie więcej.
Nietrudno jest odnieść wrażenie, że Mendesowi wyszła specyficzna mieszanka "Cinema Paradiso" z kultowym filmem "Jeanne Dielman" Chantel Akerman, ewentualnie z "Krótkim filmem o miłości" Kieślowskiego. Szkoda tylko, że tak krótko my widzowie będziemy pamiętać o tym tragicznym romansie.
5/10
"Imperium światła" ("Empire of Light), reż. Sam Mendes, Wielka Brytania, USA 2023, dystrybutor: Disney, premiera kinowa: 3 marca 2023 roku.