Hollywoodzki gwiazdor znowu reżyseruje. Kogo zainteresuje ta historia?

Kadr z filmu "The Boys in the Boat" /materiały prasowe

Najnowszy film George'a Clooneya to porządnie zrealizowany mariaż lekkostrawnego biopicu z kinem sportowo-historycznym. To produkcja z kategorii: "obejrzyj, dowiedz się czegoś i po tygodniu zapomnij". I nic w tym złego, "The Boys in the Boat" nie aspiruje, aby być czymś więcej niż solidną dawką chwytającej za serducho historii.

  • "Boys in the Boat" to film oparty na prawdziwej historii osady wioślarskiej z Uniwersytetu Waszyngtońskiego, która w 1936 roku zdobyła złoty medal na igrzyskach olimpijskich w Berlinie.
  • Reżyserem filmu jest hollywoodzki aktor, reżyser, scenarzysta i producent George Clooney.
  • Film nie ma jeszcze polskiej daty premiery.

"The Boys in the Boat": Sportowe życie

Oglądanie tego dramatu sportowego wprowadza nas w zakłopotanie. Zaczynamy zdawać sobie sprawę z tego, że reportaż Daniela Jamesa Browna o tym samym tytule nie do końca jest dobrym materiałem wyjściowym dla filmowego scenariusza. I że George Clooney doskonale o tym wiedział.

Reklama

Na dobrą sprawę nie jest to historia, która zaciekawi każdego, bo w końcu mało kto w ogóle interesuje się wioślarstwem. I zapewne niewiele osób (a przynajmniej w Polsce) miało w ogóle okazję przeczytać książkę Browna. Może dlatego Clooney chciał zrobić coś z niczego. Skupił się na wydobyciu z książki najlepszych wątków, do tego zaproponował klasyczny motyw narracyjny ("od zera do bohatera"), postawił na całkiem angażującą sekwencję wyścigu i w jakimś stopniu podołał temu wyzwaniu.

"The Boys in the Boat": Lekcja historii

Jest rok 1936. Ma miejsce olimpiada w Berlinie, napięte, polityczne nastroje dają się we znaki, a wszechobecny antysemityzm w III Rzeszy dolewa jedynie oliwy do ognia. Hitler wierzy w swoich sportowców, ma zamiar pokazać całemu światu, z kim dokładnie już za kilka lat wszyscy będą musieli się zmierzyć. Aby upamiętnić imprezę dla przyszłych pokoleń, poprosił nawet swoją naczelną reżyserkę, Leni Riefenstahl, by uwieczniła te ostatnie, przedwojenne igrzyska olimpijskie. To miała być propagandowa apoteoza, coś w rodzaju wiekopomnego filmu, który uwieczni triumf niemieckich sportowców; udowodni, że nie mają sobie równych.

I wtedy pojawił się on - James "Jesse" Owens, wówczas uznawany za najszybszego człowieka na świecie, zdobywając aż cztery złote medale. Ta porażka bardzo zabolała samego Hitlera. Jednak mało kto zdaje sobie sprawę, że nie jednym Owensem Stany Zjednoczone stały. Ostateczny ranking pokazuje kolosalną różnicę choćby w samych złotych medalach: USA zdobyło ich czternaście, zaś Niemcy tylko pięć (!). Jeden ze złotych medali zdobyła grupa młodych wioślarzy, którzy dokonali tego wbrew oczekiwaniom całego świata sportu. Byli to dorabiający sobie studenci, na czele z Joe Rantzem (charyzmatyczny Callum Turner), na szybko zebrani przez trenera, Ala Ulbricksona (porządna rola Joela Edgertona). Nie mieli prawa wygrać, a jednak dopięli swego. I to właśnie z patriotycznych pobudek Clooney stara się oddać hołd tym, o których - choćby częściowo - historia zaczęła powoli zapominać.

"The Boys in the Boat" George'a Clooneya: Ale to już było

Zakończenie tej opowieści znamy już po pierwszych kilku minutach. To poniekąd dyskwalifikuje "The Boys in the Boat" na samym starcie, ale czy to coś złego, że film w głównej mierze bazuje na oklepanej narracji à la podkolorowana laurka dla bohaterów poprzedniej epoki? Historia kina zdążyła już pokazać, że sporo filmów uczciło pamięć XX-wiecznych sportowców i pewnie jeszcze drugie tyle zapragnie zrobić to po raz kolejny.

Jasne, ktoś powie, że oglądanie tego typu kina nie ma zbytnio sensu, bo przecież główna oś narracyjna to jedna wielka klisza. I tak, tutaj także sportowcy, których imiona tak trudno nam zapamiętać, walczą z przeszkodami i własnymi demonami, aby sięgnąć po złote medale. Clooneyowi udaje się jednak uciec od nakręcenia taniego moralitetu - filmu, który za wszelką cenę starałby się nauczyć widza, w jaki sposób należy zawalczyć o swoją własną przyszłość. W swoim dramacie aktor-reżyser stawia na konkret i realizm, skupiając uwagę swojej kamery na sportowym detalu. To tutaj będzie nam dane obejrzeć treningi studentów i dowiedzieć się, jak tytaniczną pracę musieli włożyć w całe to przedsięwzięcie.

Z drugiej strony ten zabieg nie do końca pomaga utrzymać widza w zaciekawieniu. Gdzieś w połowie filmu nie dzieje się zupełnie nic, bo zamiast wartkiej akcji dostajemy powtarzalne sceny treningowych sesji i masę niepotrzebnych dialogów. Niemniej Clooneyowi udaje się znaleźć balans i w sumienny sposób nakreślić wioślarską rzeczywistość. I na swój poczciwy sposób ma to nawet trochę uroku.

W ostatecznym rozliczeniu "The Boys in the Boat" ma swoje momenty i niewykluczone, że części widowni ta klasyczna formuła ma szansę się spodobać. Clooney sztukę filmową ma we krwi i stopniowo potrafi budować napięcie lub zręcznie poprowadzić główny wątek romantyczny. Aczkolwiek wszystko to już było - zbyt wiele biografii na przestrzeni ostatnich lat łączyło dramatyczną konwencję ze sportowym sznytem. Zatem wychodzi na to, że to rzemieślnicze kino dla mas, które znacznie lepiej obejrzeć będzie w domowym zaciszu niż w samym kinie. W końcu sportowe życie nie musi być dla każdego.

6/10

"Boys in the Boat", reż. George Clooney, USA 2023.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: George Clooney
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy