Harry Potter jak stare kapcie
"Harry Potter i Insygnia Śmierci: Część 1" ("Harry Potter and the Deathly Hallows: Part 1"), reż. David Yates, USA 2010, dystrybutor Warner Bros., premiera kinowa 19 listopada 2010 roku.
Standardowo powinnam rozpocząć swoją recenzję od odwołania się bądź to do fenomenu, jakim jest cykl o Harrym Potterze (słów tracić już chyba nie trzeba), bądź to do "wydarzenia" czy "przeżycia pokoleniowego" (tylko której generacji, bo na sali kinowej przekrój wieku z roku na rok coraz różnorodniejszy). Jakkolwiek bowiem by krytyk się nie wysilał, aby pomniejszyć wagę filmu, poniesie porażkę, bo Harry jest ich (nasz) - fanów, publiczności, a nie zrzędliwego recenzenta. I żadna krytyka się go nie ima. Z lubością więc donoszę, że nie musi. Pierwsza z dwóch części, na jakie została podzielona adaptacja siódmego tomu sagi J.K. Rowling, to bardzo dobre kino rozrywkowe, z umiejętnie rozłożonymi akcentami na humor, akcję i efekty wizualne.
Przyznam, że w ostatnich paru latach, przy okazji kolejnych filmów o Potterze, lubię obserwować ich ewolucję, patrzeć, jak się zmieniają style kolejnych reżyserów, stylistyki, aktorzy, reakcje publiczności, w końcu sama technika.
Swoją przygodę z Hogwartowską magią rozpoczęłam od trzeciej części, "Harry Potter i więzień Azbakanu", w reżyserii Alfonso Cuarona, najlepszej, według mnie, kinowej wersji, najbardziej autorskiej. To właśnie meksykański reżyser pokazał, jaki potencjał tkwi w cyklu o dorastającym czarodzieju, wychodząc poza disneyowską konwencję, która sprawdzić mogła się jedynie przy adaptacji pierwszych tomów sagi. Mieszane uczucia budził "Harry Potter i Książę Półkrwi" Davida Yatesa, chyba najlepsza część cyklu książkowego, z piękną sceną pogrzebu Dumbledore'a, świetnie zarysowaną psychologią bohaterów, z ich rozterkami, a przede wszystkim z rozwiniętą, najciekawszą postacią historii o Potterze - Severusem Snapem. Porażka (częściowa) Yatesa pokazała, że tak niezwykle drobiazgowy świat Rowling, rozbudowujący się z każdym, coraz obszerniejszym tomem, trudno przenieść do dwugodzinnego filmu, nie tracąc wiele z jego uroku. Stąd może i słuszna decyzja o podzieleniu adaptacji siódmego tomu na dwie części, choć zapewne największą rolę odegrały tu względy marketingowe.
Po ostatnim filmie o Potterze w reżyserii Yatesa, nie spodziewałam się niczego dobrego po dwóch kolejnych. Stąd może moje zaskoczenie. "Harry Potter i Insygnia Śmierci" to najmroczniejsza część cyklu Rowling, przepełniona osamotnieniem, beznadzieją, pustką, grozą i śmiercią kolejnych bohaterów. Mając do dyspozycji zamiast dwóch, ponad cztery godziny, Yates mógł sobie pozwolić na rozmach. Czy w pełni wykorzystał tę szansę?
Z adaptacjami kultowych powieści jest tak, że nigdy w pełni podobać się nie będą. Przyznać jednak trzeba, że Yates stara się umiejętnie manewrować między próbą własnej, autorskiej wizji, a twardymi regułami kina rozrywkowego. Choć na ostateczne oceny przyjdzie czas dopiero w lipcu 2011. Podobnie jak w poprzednim swoim filmie o Potterze, Yates świetnie wprowadza wątki komediowe (choć czasem może nieświadomie, jak teraz w scenie niszczenia przez Rona kolejnego horkruksa), a także elementy kina grozy czy dynamicznego kina przygodowego. O efektach specjalnych mówić nie trzeba (swoją drogą, ciekawie obserwować, jak filmowo-komputerowa technika poszła do przodu przez te wszystkie lata tylko na przykładzie filmów o Harrym).
Yates już w poprzednich dwóch częściach pokazał, że lubi operować przestrzeniami, a w ostatniej części, gdzie akcja nie jest już zamknięta w obrębie Hogwartu, miał pole do popisu. I w pełni to wykorzystał, umiejscawiając biały namiot ukrywających się bohaterów, w rozległych krajobrazach lasów i gór. Szare, zimne zdjęcia, panoramy i często wykonywane ujęcia z lotu ptaka, podkreślają osamotnienie i osaczenie, odczuwane przez Harry'ego i jego przyjaciół. Sami młodzi aktorzy również dojrzeli, nie tylko fizycznie, ale i aktorsko. Mniej szarżują, mniej histeryzują, starają się wyważyć kolejne sceny i nie przerysować emocji. Nie zawsze im się to udaje, czasem jeszcze niektóre gesty czy kwestie wypadają dość nieporadnie, ale i tak miło obserwować ich rozwój.
Po raz kolejny - choć ich rola, niestety, jest w tej części niewielka - na pierwszy, aktorski, młody plan, wybijają się Chris Rankin i James Phelps w roli braci bliźniaków Weasley'ów. Ich komediowy talent rozwijał się z filmu na film, a aktorzy wypracowali w swoim duecie pewien określony styl postaci. Teraz to już mały majstersztyk.
Podejrzewam, że znajdzie się wielu malkontentów, punktujących kolejne niedociągnięcia, nieścisłości czy ominięcia najnowszego filmu o Potterze. Cóż, taki los adaptacji. Jednak po 6,5 częściach filmowego cyklu wszyscy - zarówno aktorzy, twórcy, jak i widzowie - wracają do niego, jak do starych, wygodnych kapci. Czasem czymś nas one zaskoczą, pozytywnie lub nie, ale i tak będziemy je woleć od innych, bo są rozchodzone i sprawdzone.
Daniel Radcliffe stwierdził niedawno, że "Harry Potter" jest jak mafia - kiedy wpadniesz w jej ręce, nie masz szans na ucieczkę. I rzeczywiście. Sama w pewien czerwcowy wieczór, namawiana usilnie przez koleżankę (agentkę Potterowej mafii?), z czereśniami w ręce (akurat był sezon i już zawsze kojarzą mi się z tym cyklem), wybrałam się bez przekonania na "Harry'ego Pottera i więźnia Azkabanu". Potem zaczęły się długie noce z książkowym cyklem. Przyznaję, stopniowo i powoli zaczęłam wpadać w ręce Hogwartowskiej mafii. Nie udało mi się uciec. Czasem pokręcę nosem, ponarzekam, pomarudzę, a na końcu i tak (z czereśniami lub bez) ląduje na kolejnej kinowej odsłonie czarodziejskiej sagi.
8/10
Czy Harry Potter jest fenomenem? Podyskutuj na naszym Forum!