"Gra Endera": Zwycięstwo nerda [recenzja]
Ender (Asa Butterfield), nieletni bohater zrealizowanej przez Gavina Hooda ekranizacji powieści s-f pióra Orsona Scotta Carda, to genialny odludek.
W znakomitej interpretacji Butterfielda, Ender wygląda jak porcelanowa lalka - Pinokio, który nigdy nie zmienił się w prawdziwego chłopca. Obdarzony bladą, pokrytą pieprzykami twarzą, wychudzony, patrzącymi wodnistymi oczami spod linii czarnych włosów, nie jest postacią, która budzi bezwarunkową sympatię.
W pierwszej scenie widzimy, jak najpierw z poczuciem wyższości pokonuje kolegę w grze komputerowej, a potem, w odpowiedzi na zaczepkę, brutalnie go bije. Gdyby chodził do Hogwartu, skuszony perspektywą możliwości rozwoju swoich talentów, przystąpiłby do śmierciożerców. Gdyby uczęszczał do amerykańskiej szkoły, skończyłby jak Carrie z powieści Stephena Kinga - masakrując swoich prześladowców. W zmilitaryzowanym świecie przyszłości rozpoczyna karierę w armii.
Ender wydaje się tutaj spadkobiercą (lub - biorąc pod uwagę, że powieść wydano w 1985 roku - przodkiem) mających swoje rzeczywiste odpowiedniki, genialnych nerdów, którzy od kilku lat pojawiają się w kinie: Petera Branda z "Moneyball" czy Marka Zuckerberga z "Social Network". Analityczny umysł, emocjonalny chłód i poczucie wyalienowania stawiają go niejako ponad rzeczywistością - w roli osoby rozgrywającej swoje życie jak partię szachów. Nie przeżyje raczej płomiennego romansu lub kumpelskiej przygody, ale krok po kroku, ruch pionka po ruchu pionka dojdzie wreszcie do sukcesu. Wygra każdą bitwę. Dlatego władcy jego świata widzą w nim kandydata na idealnego wodza.
Chociaż minęły już lata od czasu ostatniego ataku obcej rasy, to społeczeństwo wciąż trzymane jest w stanie gotowości. W filmie zostajemy od razu rzuceni na głęboką wodę i nikt nie tłumaczy nam zawiłości nowego systemu, ale serwowane przy okazji poszczególnych scen informacje kreślą niezbyt wesołą wizję. Wprowadzono regulację liczby urodzeń, w szkole uczniowie noszą śledzące ich dokonania czipy, a uczęszczający do akademii wojskowej wybrańcy mają zakaz kontaktu z rodzinami. W tej rzeczywistości nikt nie stara się ucywilizować Endera, wręcz przeciwnie - jego mentor (Harrison Ford, emerytowany Han Solo, który trenuje teraz nowe pokolenie gwiezdnych kadetów) celowo izoluje go od innych dzieci i dba o to, aby wyrósł na bezlitosnego stratega.
Hood opowiada tę historię "złego wychowania" bez polotu, ale rzetelnie; widać, że zrozumiał książkę, a nie tylko zobaczył w niej potencjał na nowy hit z gatunku "young adult", w którym w przerwach między kosmicznymi bitwami dzieciaki będą całować się w stanie nieważkości. Chociaż pewne tematy są jedynie zasygnalizowane i nie wybrzmiewają przez to w pełni, a wszyscy poza główną rolą są kiepsko obsadzeni (na czele z wytatuowanym Benem Kingsleyem, ze znudzeniem odgrywającym znów szarą eminencję), to film pozostaje spójny na poziomie emocjonalnym.
Wypełniony lodowatym patosem, prowadzi Endera przez kolejne etapy edukacji aż do momentu osiągnięcia psychicznej dojrzałości. Do druzgoczącego finału, w którym jego talent - na dobre i na złe, przede wszystkim na złe - ma okazję w pełni rozkwitnąć.
6,5/10
---------------------------------------------------------------------------------------
"Gra Endera" ("Ender's Game"), reż. Gavin Hood, USA 2013, dystrybutor: Monolith Films, premiera kinowa: 31 października 2013 roku.
---------------------------------------------------------------------------------------
Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!