Reklama

Gdy zmysły grają

"Jestem miłością" ("Io sono l'amore"), reż. Luca Guadagnino, Włochy 2009, dystrybutor Gutek Film, premiera kinowa 24 września 2010 roku.

Nie ma nic przyjemniejszego niż nagłe odkrycie, połączone z uczuciem zachwytu i zaskoczenia jednocześnie, w czasie festiwalu filmowego. Właśnie coś takiego przytrafiło mi się kilka miesięcy temu na festiwalu w Sydney. Impreza biegła sobie wiadomym torem, jak każda tego typu, aż przyszedł czas Luci Guadagnino i jego "Jestem miłością".

Wpierw pojawiła się niepewność. Film zachwycił, tyle że z festiwalowego katalogu wybrany został z powodu Tildy Swinton i wzmianki o melodramacie. Nie oczekiwałam zbyt wiele, prócz dobrej jak zwykle gry Swinton. Dostałam aż nadto. Tylko pojawiło się pytanie: kim jest Luci Guadagnino?! Potem lęk. Czy wypada zapytać kolegów po fachu, a może wypadnie się na kompletnego ignoranta? Jak się okazało, nie byłam sama na polu walki. Przyznaję, że o urodzonym w Palermo twórcy kontrowersyjnej "Melissy P." nie miałam pojęcia. Tym większe zaskoczenie przy pierwszym spotkaniu z jego najnowszym dziełem.

Reklama

Tilda Swinton (z reżyserem pracowała nad pomysłem filmu od 11 lat) wciela się w znudzoną i ograniczaną przez rodzinne reguły i konwenanse żonę głowy rodu Recchi z Mediolanu, która pod wpływem romansu z kolegą syna odkrywa własne pragnienia i zmysłowe przyjemności. Jej rosyjskie pochodzenie stawia ją gdzieś na pograniczu świata, w który została wrzucona, a który kazał zapomnieć jej o własnych korzeniach. Emma Tildy Swinton to matka, żona, pani domu, dama, która nauczyła się wcielać w narzucane jej w życiu role, zapominając przy tym o własnych potrzebach. Recchi z kolei to typowo burżuazyjny ród właścicieli fabryki tekstyliów. Historia rodzącej się (zapomnianej) zmysłowości Emmy wpleciona jest w opowieść o upadku i rozpadzie rodziny.

Siła filmu Guadagnino polega na inspiracjach czerpanych z wizualnego splendoru Luchino Viscontiego i melodramatów Douglasa Sirka. Pięknie wystylizowane i subtelnie opowiedziane "Jestem miłością" czaruje miłością do starego kina. Jak przyznaje sam reżyser: "Jestem kompletnym kinofilem i naprawdę postrzegam filmy jak źródło swojego życia". Owo kinofilstwo uwodzi widza. Wystylizowane napisy początkowe, sam sposób kręcenia, nawet Mediolan, choć akcja rozgrywa się na przełomie wieków, bardziej przypomina Włochy lat 50. czy 60. Jest w tym filmie niezwykła filmowa dojrzałość, nie tyle ślepe podążanie za własnym uwielbieniem dla określonego kina czy twórców, ale raczej inspiracja i inteligentne zapożyczenia, a przede wszystkim głębokie zrozumienie i wyczucie starego kina. W ostatnim czasie udało się to chyba tylko Toddowi Haynesowi w "Daleko od nieba".

U Gaudagniniego rodzącą się zmysłowość Emmy przekazuje kamera niemal pieszcząca otaczające rodzinę piękne przedmioty, ubrania, wysmakowane jedzenie, by w końcu zachwycać się samą naturą. Impresjonistyczne, wysmakowane, precyzyjne kadry przekazują różne smaki życia. "Jestem miłością" to nie tyle zabawa konwencją, co oddanie jej hołdu, balansujące na granicy kiczu, ale nigdy jej nie przekraczające. Gudagnino buduje nastrój tak umiejętnie, iż monumentalny finał może nas już tylko urzec.

Lubię takie odkrycia w czasie festiwali filmowych. Jeszcze bardziej, gdy są to twórcy, którzy nie tylko kochają stare kino, ale potrafią jeszcze tą miłością zarazić.

8/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: granie | Włochy | film | Luca Guadagnino
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy