Reklama

"Game(r)" Over

"Gamer", reż. Brian Taylor i Mark Neveldine, USA 2009, Forum Film, premiera kinowa 23 października 2009 roku.

Gdy słyszę nazwiska Neveldine i Taylor zawsze zapala mi się w głowie zielona lampka nadziei na bezpretensjonalną, dobrze zrealizowaną i zabawną filmową historyjkę, dumnie przewijającą się w projektorze pod sztandarem "kina ultra-akcji". Z czterech takich lampek, jedna przepaliła się od razu, dwie mrugały ochoczo i jasno, a ostatnia ledwie żarzyła się do końca projekcji. Tą ostatnią lampką okazał się wchodzący właśnie do kina "Gamer".

Lubicie gry typu multiplayer? Ja lubię. Mimo że jestem tak zwanym noob'em. Neveldine i Taylor chyba też lubią. I pewnie też nie "wymiatają" w nich jakoś specjalnie. Mimo to, a może właśnie przez to, bardzo miłym uczuciem jest sprzedanie kilku headshotów kolegom przy innych komputerach. Jeżeli weźmiemy ten przyjemny, krypto-psychopatyczny dreszczyk i dodamy pomysły z "Uciekiniera" z Arnoldem Schwarzeneggerem i np. z "The Condemned" (mowa o filmie, nie o grze) to mamy prawie gotowy scenariusz "Gamera".

Reklama

Film próbuje nam sprzedać taką oto historyjkę: świat przyszłości opanowała nowa forma rozrywki. Gry, w których możesz wcielić się w dowolną osobę i toczyć ze sobą potyczki na śmierć i życie. Nie brzmi to jakoś rewolucyjnie, prawda? Zwróćcie jednak uwagę na "śmierć i życie". Zinterpretujcie je dosłownie. W grach przyszłości kontroluje się prawdziwych ludzi, a nie wirtualne awatary. Głównym bohaterem jest jeden z nich - Kable (Gerard Butler) więzień walczący o wolność w grze wojennej "Slayers". Jego kontroler - nastolatek Simon - jest na tyle zręczny, że uczynił z siebie i Kable'a ikony wśród fanów gier. Wszystko wskazuje na to, że temu duetowi uda się pokonać innych graczy. Ale ani Simon, ani nikt inny nie wie o tym, że Kable zna tajemnice, które mogą doprowadzić do upadku wszechwładnego twórcę "Slayersów" Kena Castle'a (Michael C. Hall).

Ziewam, ale w dobrej wierze zawieszam niewiarę.

Dzięki takiemu kredytowi zaufania możemy dobrze się bawić na filmie prezentującym obraz świata, który mógłby być stworzony przez przysłowiowego szalonego faceta w cylindrze pracującego w parku osobliwości. Oczywiście, zasadą pierwszą zawieszenia niewiary jest to, że nawet najbardziej kuriozalny wszechświat musi mieć sens. W "Gamerze" na początku tak jest, ale wraz z ucieczką Kable'a z placu boju (tak, oczywiście, że ucieknie, chyba nie spodziewaliście się niczego innego?) przyczyna i skutek podają sobie dłonie na pożegnanie, a scenariuszem zaczyna rządzić zasada perspektywicznego skrótu logiki, owinięta w wyeksploatowane filmowe klisze.

Mark Neveldine i Brian Taylor to twórcy, którzy wprowadzają mnie w konfuzję za każdym razem kiedy sięgam po jeden z ich filmów. "Patologia" była tyleż wtórna, co i głupia. Tymczasem przepięknie nawiązujące do popkultury zjadaczy gier wideo obie części "Adrenaliny", mimo że nierówne, aż skrzyły się od świetnych pomysłów i rozwiązań montażowych w manierze MTV. "Gamer" wypada na tle szalonej odysei Cheva Cheliosa blado, nie jest jednak obrazem, którego nie dałoby się zmęczyć, jeżeli tylko uzbroimy się w duży popcorn, napój i brak potrzeby głębszej refleksji nad tym, co widzimy na ekranie.

4/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: film | Taylor | GAME
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama