Film Michała Szcześniaka był w zamierzeniach projektem ambitnym, ale jego efekt to niezbyt mądra i banalna historia kobiety uwikłanej w rodzinne dramaty, tajemnice z przeszłości.
Historię da się zamknąć w jednym zdaniu: mężczyzna porywa kobietę, trzyma ją w ciasnym pokoju bez klamek i okien. Tę sytuację, rzecz jasna, można uściślić, przedłużyć.
Kobieta to Anna Waterman (Julia Kijowska), uznana biotechnolożka, która dokonuje rewolucyjnego odkrycia – znajduje sposób na leczenie raka płuc. Miejsce, w którym została zamknięta, to ciasny, dźwiękoszczelny pokój, wyposażony w leżankę, stolik i tytułowy wizjer, przez który może obserwować, co się dzieje w jej mieszkaniu. Widzi swojego partnera (Wojciech Zieliński), rodziców, przyjaciół, szukających ją policjantów, słyszy ich rozmowy.
Wszystko wskazuje na to, że Anna jest przetrzymywana tuż za ścianą swojego domu.
Nie wiadomo do końca, czemu została tam zamknięta, nie wiadomo, kim jest porywacz (Piotr Adamczyk) i czego chce. Nieznajomy mówi do niej przez głośnik, nazywa ją Alicją. Czemu Alicją, skoro ma na imię Anna? Dlaczego jest zmuszona patrzeć na własne życie niejako z zewnątrz? Mijają tygodnie, miesiące. Zamiast odpowiedzi, coraz więcej pytań i niewiadomych.
Od razu nasuwa się skojarzenie z "Oldboyem" Park Chan-wooka. Tam mieliśmy historię człowieka więzionego przez 15 lat przez porywacza, towarzyszyła temu aura obłędu i trudna do odgadnięcia sprawa rodzinna. Koreańczyk wciągał nas w grę, sugerował pewne powiązania, potem mylił tropy, życie bohaterów traktował jak łamigłówkę do rozwiązania, historia działała jak nakręcana powoli sprężyna. A na koniec oddawał strzał prosto między oczy.
Nie ma co snuć dosłownych porównań, bo nasz debiutant nie celował raczej w poziom Parka. Mierzył jednak w psychologiczny thriller, gdzie panują w gruncie rzeczy te same zasady.
Szcześniak z postawionego zadania wywiązuje się jednak conajwyżej połowicznie. Jest w jego filmie atmosfera klaustrofobii na tyle skuteczna, że można zwątpić, czy znalazłoby się w malutkiej celi miejsce dla kogoś oprócz Anny. Jest też tajemnica osnuta niepokojem i niepewnością. Brakuje tam jednak czegoś, co posuwałoby akcję do przodu, do rozwiązania. Nie ma żadnej dynamiki relacji między porywaczem, uprowadzoną i jej bliskimi, nie ma wiarygodności niezbędnej do tego, by widzowi w finale uczciwie przydzwonić. Psychologia postaci – a raczej jej brak – to główna bolączka Szcześniaka.
To sprawia, że w gruncie rzeczy na ekranie niewiele się dzieje, nie ma w zmaganiach bohaterki niczego fascynującego, wyjątkowego, emocjonującego. Anna krzyczy, gada do siebie, rzuca się po podłodze i tłucze po głowie. Między momentami rozpaczy i zwątpienia są tylko pozorowane uczucia i sytuacje: retrospekcje z jej dzieciństwa, z których niewiele wynika, rozmowy dobiegające zza ściany, które jakoś nie mogą się rozwinąć.
Na koniec Szcześniak zostawia nas z niczym. Po co to całe porwanie? Po co trzymanie w zamknięciu, prześladowanie? Po co to wszystko? Nie ma konkretnych motywacji, nie ma żadnych odpowiedzi.
Można sądzić, że takie zakończenie jest zgodne z wizją autora, który albo chciał wystrychnąć widza na dudka, albo wyznaje zasadę, że kino ma zadawać pytania, a nie dawać odpowiedzi. Ja raczej widzę to tak, że zabrakło pomysłu, który z intrygującego konceptu stworzyłby opowieść.
I chyba jedyna wartość, jaka płynie z tego filmu jest taka, że ogląda się go dziś zupełnie inaczej niż przed rokiem, że w trakcie pandemii zdążył się zmetaforyzować. Chyba o tym przede wszystkim jest ta opowieść – o przymusowym odosobnieniu, reżimie i udręce izolacji, czasie lęku i szaleństwa. Nie dostrzegam nic poza tym.
4/10
"Fisheye", reż. Michał Szcześniak, Polska 2020, premiera: 1 maja 2021 roku, Netflix.