Fan fanom
"Naznaczony", reż. James Wan, USA 2011, dystrybutor: Vision Film, premiera kinowa: 22 lipca 2011
Od fana do ulubieńca fanów - James Wan był kiedyś dzieciakiem, który po nocach psuł sobie wzrok przy horrorach, aby po latach stać się ich twórcą. Trudno mówić w tym wypadku o zmianie warty - reżyser "Piły" i "Dead Silence" bardziej odrabia zadaną mu przez dawnych mistrzów lekcję, niż rzuca swoimi filmami wyzwanie następnym pokoleniom. Pozostaje on jednak dla współczesnego kina grozy postacią dość ważną i rokującą dobrze na przyszłość.
Jeśli w drzewie genealogicznym "Piły" znajdowało się "Siedem" Finchera i włoskie giallo, to najnowszy film Wana ma przede wszystkim jednego ojca i jest nim "Duch" Tobe'a Hoopera. Prawie wszystko się zgadza: sympatyczne małżeństwo i niesympatyczne demony, dziecko nawiązujące kontakt z zaświatami, banda ekscentrycznych parapsychologów i posępne domostwo, w którym znajdują się drzwi prowadzące prosto do Strefy Mroku. Różnica jest jedna, ale kluczowa. "Duch" kosztował prawie jedenaście milionów dolarów i był naszpikowanym efektami specjalnymi rollercoasterem. Na "Naznaczonego" producenci dali siedem razy razy mniej pieniędzy, zamykając twórcy drogę ku wielkiemu widowisku i stymulując za to jego formalną inwencję.
A na brak tejże Wan nigdy nie narzekał. W "Pile", dynamicznie zmontowanej i atakującej oczy oraz uszy widzów teledyskową intensywnością, tworzył sugestywną wizję podziemi wielkiego miasta, gdzie rozpryśniętą krew trudno odróżnić od błota i rdzy. W "Dead Silence" wkraczał na szlak, który przetarł dla niego Dario Argento ze swoją "Suspirią", umiejętnie dobierając kolorystykę i kreując atmosferę z pogranicza bajki i makabry. W "Naznaczonym" wychodzi natomiast od poziomu nieco poszarzałej codzienności i rozbija ją kolejnymi interwencjami Nieznanego: złowrogimi chrobotami, histerycznym alarmem przeciwwłamaniowym, wreszcie - wizytami nieumarłych, którzy najpierw spoglądają jedynie za firanek, aby później przejść do ofensywny.
Do największej eksplozji pomysłowości Wana dochodzi w finale, kiedy głowa rodziny, grana przez Patricka Wilsona, udaje się w zaświaty, gdzie porwano jego synka. Oszczędzając na CGI, reżyser gasi światło, pozostawiając mężczyznę w ciemności, którą rozświetla tylko mała lampka i z której wyłaniają się raz na jakiś czas demonicznie tudzież upiornie ucharakteryzowane postacie. Im dalej w mrok, tym więcej zjaw i w finale stajemy oko w oko z głównym szwarccharakterem, czyli pomalowanym na czerwono mężczyzną, który może byłby śmieszny, gdyby sceny z nim nie zmontowano tak gęsto, że w ogóle nie czuć w niej posmaku taniochy. Fest horror szoł, jakby powiedział Alex z "Mechanicznej pomarańczy".
Nie jest oczywiście "Naznaczony" filmem wybitnym: razi w nim przepaść między raczej stonowaną pierwszą połową a absolutnie pastiszową drugą, rażą też wtórność i scenariuszowa niezgrabność (za historię odpowiedzialny jest tutaj Leigh Whannell, który współpracował z Wanem już przy okazji "Piły" i "Dead Silence"). Z horrorami sprawa wygląda jednak tak jak z punkiem czy black metalem, powstającymi w dużej mierze dla ograniczonego grona odbiorców, potrafiącego przymknąć oko na pewne niedogodności, aby po raz kolejny dać się sponiewierać ulubionej muzyce. Nie trzeba tu wielkiej oryginalności. Wystarczą pasja i pewne poczucie wspólnoty gustów na linii twórca-odbiorca.
Tak samo jak Wan nadszarpnąłem sobie w młodości wzrok i psychikę nocnymi seansami horrorów i tak jak on mam mamoniowatą słabość do melodii, które już kiedyś słyszałem. I tak jak on nakręcił "Naznaczonego" przede wszystkim dla fanów gatunku, tak ja polecam go wszystkim innym fanom.
6,5/10
Ciekawi Cię, co jeszcze w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!