"Eskorta" [recenzja]: To nie jest kraj dla "wadliwych" kobiet
Przepisywanie historii trwa. Kolejna historia, tym razem spod ręki Tommy’ego Lee Jonesa, przenosi nas na Dziki Zachód, w czasy, kiedy rola kobiety ograniczała się do krzewienia edukacji albo zaspokajania cielesnych potrzeb.
W klasycznym westernie kobieta sprawowała głównie funkcję zdobyczy. To o nią tłukli się mężczyźni. Ci honorowi pragnęli zdobyć wybrankę prawością i wytrwaniem, niehonorowi - brać je raptem. Jakby nie było - kobieta rozpalała męskie zmysły. To w niej był seks gorący jak piasek pustyni. Czy cnotka, czy latawica nigdy nie pozostawiała mężczyzn obojętnych. A co gdyby tę regułę odwrócić i w świat Dzikiego Zachodu wysłać kobietę, która choć bardzo by chciała, nie może znaleźć spełnienia w męskich ramionach? To pomysł Tommy’ego Lee Jonesa, który z właściwą sobie gracją, przy jednoczesnej bezwzględności portretuje niedolę swojej bohaterki.
Sytuacja Mary Bee Cuddy (Hilary Swank) wydaje się godna pozazdroszczenia. Zna się na uprawie roli lepiej od niejednego rolnika w okolicy, świetnie gotuje, stać ją nawet na jedną z czterech puszek brzoskwiń w lokalnym sklepie ("Kto kupi trzy pozostałe?" - mówi z dumą). Jej zadbany dom z równą chęcią odwiedzają miejscowy klecha i hodowca owiec. Jako oddana katoliczka Mary Bee wita ich obu z równą gościnnością i serdecznością. Dobrze spełnia chrześcijańskie powinności.
No, może poza jedną - znalezieniem męża. Z jednej strony - tak każe jej Bóg, wyczekujący kolejnych swoich sług wśród jej latorośli. Z drugiej - jest grzeszne ciało, stęsknione za dotykiem, czułością, uniesieniem. Jest wiek XIX, a więc czas, kiedy konserwatywna Ameryka domyka projekt kolonizacji Południa. W tym samym czasie Europę na równi zaciekawiają inne nowinki - dotyczące histerii, rozpatrywanej wtedy w kategoriach medycznych. Mary Bee byłaby tej "dolegliwości" ciekawym przypadkiem.
Świetnie Tommy Lee Jones obrazuje rozdarcie swojej bohaterki pomiędzy cielesnością a mistycyzmem. Kiedy oglądamy ją w kościele rozprawiającą pomiędzy wiernymi, ma się wrażenie, że zaraz opuści mury świątyni, by przemawiać niczym Bess w "Przełamując fale" Larsa Von Triera. Kiedy zaś w zaciszu jej domu odwiedzają ją kolejni mężczyźni, ma się wrażenie, że lada moment przeniesiemy się w uniwersum "Nimfomanki" tego samego reżysera.
Jones nie potrzebuje jednak takiego pójścia na całość. Swoją bohaterkę woli wystawić na kolejną próbę. Stawiając obok niej samego siebie w postaci Briggsa, pozbawionego honoru i wiary pijaka, daje jej najprawdopodobniej ostatnią szansę na to, by wyjść z dziewiczego impasu. Razem dostają za zadanie odeskortowanie trzech szalonych kobiet z Nebraski do Iowy, skąd mają zostać odprawione na rozwinięte medycznie Wschodnie Wybrzeże. Rzeczywistość Dzikiego Zachodu jest bezwzględna: to nie jest miejsce dla "wadliwych"’ kobiet.
W tym kontekście historia Mary Bee jest najciekawsza. Choć bardzo chciałaby w Nebrasce zapuścić korzenie, wie, że nie ma na to szans. Jej nieprzystosowanie, skrywane pod pozorami zadbanego domu i rozwiniętego pola, wyraża tęsknota za muzyką. To tam, w starym życiu, gdzieś w Nowym Jorku, zostawiła swoje pianino, za którym tęskni najbardziej. Pianino, które przerywało dźwiękiem dojmującą ciszę, jakże w życiu bohaterki częstą.
Z ust Mary Bee nie jeden raz padnie pytanie "Czy się ze mną ożenisz", przynależne mężczyznom. W filmie Jonesa fakt, że zadaje je kobieta, nie jest jednak świadectwem jej emancypacji, siły ani odwagi w przełamywaniu skostniałych wzorców. Jest raczej dowodem desperacji i łapania się brzytwy przez osamotnioną bohaterkę, dobrze przecież wykształconą, świadomą otaczającej ją rzeczywistości. Tym samym rewizjonistyczny film Jonesa staje się wyjątkowo gorzki w wymowie. Na samotnego jeźdźca z reguły czekała zasłużona nagroda. Dla samotnych jeźdźczyń nie przewidziano nawet nagrody pocieszenia.
7/10