"Ema": Dance Dance Revolution [recenzja]

Mariana Di Girólamo i Gael García Bernal w scenie z filmu "Ema" /materiały prasowe

"Ema", najnowszy film Pabla Larraína (twórcy m.in. "Jackie" z Natalie Portman), może zniknąć w cieniu większych premier, jak "Tenet" albo "Mulan". Szkoda, ponieważ od lipcowego otwarcia kin nie uraczyłem podczas seansu podobnych wrażeń, przypominających energiczny trans.

Ema (Mariana Di Girolamo) i Gastón (Gael García Bernal) poznali się na scenie. Młoda tancerka i sporo od niej starszy choreograf szybko oszaleli na swoim punkcie i wzięli ślub. Do pełni szczęścia brakowało im tylko dziecka, którego nie mogli się doczekać. Zdecydowali się więc na adopcję siedmioletniego Pola. Jednak po kilku miesiącach zdecydowali się oddać chłopca. Oficjalnie przez wzniecony przez niego pożar, w wyniku którego została poparzona siostra Emy.

"To nie moja wina" - oznajmi jej w pewnym momencie tancerka, szybko żałująca swej decyzji. Według niej cała sytuacja jest wynikiem błędów instytucji i jej męża, ale na pewno nie jej. Gdy małżeństwo z Gastónem ma się ku końcowi, a kolejne problemy pojawiają się w zastraszającym tempie, Ema postanawia odzyskać Pola. Co z tego, że ten trafił już do nowej rodziny? Dziewczyna nie zamierza się oglądać na innych - ma być tak, jak chce tego ona.

Reklama

Tytułowa bohatera Larraína jest siłą natury. Gdziekolwiek się pojawi, wprowadza chaos. Nie baczy na uczucia innych osób, na wszystko reaguje instynktownie, a po jej działaniach często i dosłownie zostają tylko nadpalone zgliszcza. Jej nadejściu towarzyszą także ogromne pokłady energii, rozsadzające ekran oraz hipnotyzujące widzów. Trudno nie oderwać oczu, gdy Ema uwodzi kolejne postaci, tańczy lub rozładowuje napięcie, niszcząc coś miotaczem płomieni.

Reżyser dopasowuje tempo filmu do dynamiki swej bohaterki. Teledyskowy rytm sprawdza się mistrzowsko w kolejnych sekwencjach, szczególnie początkowej, zestawiającej rozpad związku Emy i Gastóna z kolejnymi sesjami tanecznymi. Nieważne, czy ukazana zostaje próba nowego układu, czy przepełniona niezobowiązującym seksem impreza. Tytułowa postać wraz ze swoimi przyjaciółkami z zespołu tanecznego/kochankami/wspólniczkami w zbrodni z powodzeniem uwodzi kolejne osoby widzów - i przy okazji także kolejnych bohaterów.

Larraín wygrywa sposobem ukazania kolejnych perypetii Emy i jej wspólniczek. Niestety, mniej go obchodzą same postaci. Charaktery są tutaj nieskomplikowane, działania bohaterów nie do końca zrozumiałe, a sama protagonistka nie wzbudzałaby krzty sympatii, gdyby nie brawurowa rola wcielającej się w nią Mariany Di Girolamo. Chociaż trudno nie zachwycić się inscenizacją kolejnych sekwencji, gdy zastanowić się nad samą historią i związkami przyczynowo-skutkowymi, szybko pojawiają się pęknięcia. W rezultacie bunt Emy przeciwko wszystkiemu i wszystkim pozbawiony jest jakiegokolwiek głębszego znaczenia.

Szkoda, że reżyser nie zdecydował się rozwinąć wątków społecznych i tym samym nie poszedł w kierunku roztańczonej wersji "Ki" Leszka Dawida. Część wątków jest niewykorzystana, inna trąci banałem. Szczególnie przewidywalne jest rozwiązanie, ukazane w nader wymownym ostatnim ujęciu. Ale hej, liczy się głównie taniec.

7/10

"Ema", reż. Pablo Larraín, Chile 2019, dystrybucja: Stowarzyszenie Nowe Horyzonty, premiera kinowa: 11 września 2020 roku.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy