"Dzień Niepodległości: Odrodzenie" [recenzja]: Granica gigantomanii

Kadr z filmu "Dzień Niepodległości: Odrodzenie" /materiały prasowe

Dwadzieścia lat temu "Dzień Niepodległości" Rolanda Emmericha był krokiem w tył dla filmowej sztuki, ale za to skokiem do przodu dla hollywoodzkich widowisk. Potrafił zachwycić rozmachem mimo niezgrabności, głupoty i ostentacyjnie propagandowej wymowy. Zrealizowany przez tego samego reżysera sequel ma większość wad pierwowzoru, ale przy tym niczym nie imponuje i tym bardziej nie przeciera nowych szlaków.

Fabularny punkt wyjścia wydaje się zaskakująco ciekawy. Akcja rozgrywa się w świecie odmienionym przez nieudaną inwazję obcych, w alternatywnej teraźniejszości, w której Ziemianie z jednej strony żyją z wojennymi traumami, a z drugiej korzystają ze zdobycznego arsenału.

Potencjał tego pomysłu zostaje jednak w dużej mierze zmarnowany. O całej sytuacji dowiadujemy się tylko tego, że wszystkie kraje zgodnie i dumnie przygotowują obywateli do drugiego starcia. Chociaż na ekranie panuje patos, to gdzieś poza nim dojrzewa niepokój. Utrzymywanie ludzi w ciągłym strachu przed wrogiem może być świetnym narzędziem manipulacji - w fantastycznonaukowej konwencji pokazuje to "Gra Endera" Gavina Hooda. Rzeczywistość "Odrodzenia" przypomina medialną fasadę militarnego reżimu z tamtej adaptacji prozy Orsona Scotta Carda.

Przedstawiciele ludzkości nie dostają w filmie czasu, aby zastanowić się nad szlachetnością intencji kierujących nimi prezydentów i generałów; przecież do błękitnej planety ponownie zbliża się gargantuiczny latający spodek! Narracja biegnie podobnym torem, co w poprzedniej części. Najpierw jest wiercący dziurę w głowie niepokój, potem dochodzi do inwazji i pierwszej, przegranej konfrontacji, a jeszcze potem - do mobilizacji sił i kontrataku. W międzyczasie bohaterowie przytulają się w melodramatycznej ekstazie, na głos rozważają absurdalne strategie i teorie lub rzucają żartami, które mogą śmieszyć co najwyżej tym, że są absolutnie nieśmieszne.

Reklama

Scenariusz jest przeładowany wątkami i zarazem pretekstowy - chociaż postaci jest cały tłum i każda z nich ma swoją biografię, to ostatecznie wszystkie stają anonimowymi pionkami na bitewnej szachownicy.

Nasterydowane sceny akcji nie są jednak warte brnięcia przez fabularne koleiny, mielizny i dziury. Owszem, jak to bywa w sequelach, wszystkiego jest tutaj więcej, ale to "więcej" niekonieczne znaczy "wiele".

W ciągu dwóch dekad od premiery pierwszej części tego typu atrakcje stały się w blockbusterach czymś niemalże standardowym. Demolki o podobnej skali inscenizował chociażby Michael Bay, nie wspominając o samym Emmerichu. "Odrodzenie" jest zresztą w dużej mierze zlepkiem pomysłów i obrazów z jego wcześniejszych dokonań: do wojny światów z pierwszego "Dnia Niepodległości" dochodzą apokaliptyczne kataklizmy z "Pojutrza" i "2012" oraz monstrualne zapasy z "Godzilli". Największą przeszkodą dla gigantomanii niemieckiego reżysera stanowi tutaj jego ograniczona wyobraźnia.

4/10

"Dzień Niepodległości: Odrodzenie" (Independence Day: Resurgence), reż. Roland Emmerich, USA 2016, dystrybutor: Imperial - Cinepix, premiera kinowa: 24 czerwca 2016 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Dzień niepodległości: Odrodzenie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy