Reklama

Dyskretny urok Północy

"Białe szaleństwo", reż. Rune Denstad Langlo, Norwegia 2009, dystrybucja Gutek Film, premiera kinowa 6 listopada 2009 roku.

Jak się upić przy pomocy bimbru, tamponów i kawałka papieru ściernego, na dodatek sposobem wymyślonym przez Polaka? Brzmi absurdalnie, ale pod tą absurdalną kołderką z białego puchu, która przykrywa "Białe szaleństwo" Rune Denstad Langlo, kryje się już mniej absurdalny człowiek z jego własną, kruchą psychiką.

Debiut fabularny norweskiego reżysera przypomina swoim, niekiedy czarnym, poczuciem humoru Aki Kaurismakiego. Fina zresztą. Najwidoczniej Północ musi mieć w sobie to coś, co sprawia, że granice między absurdem a normą zdecydowanie się zacierają. Może to kwestia krajobrazu, przestrzeni i wszechogarniającej bieli, wobec których człowiek tym mocniej zderza się z sobą samym. Niekiedy skutki takiego zderzenia bywają katastrofalne.

Reklama

Trochę korpulentny trzydziestolatek Jomar - kiedyś sportowiec, dziś tkwiący w zagubionej w górach chacie jako pracownik wyciągu narciarskiego - trochę się w życiu pogubił. Pięć lat temu jego psychika nie wytrzymała, a w dalszej kolejności jego dziewczyna, która porzuciła go dla najlepszego przyjaciela. Ten ostatni zjawia się pewnego razu w domu Jomara informując go, że jest ojcem kilkuletniego chłopca. To stanie się impulsem do podróży na skuterze aż za Krąg Polarny, jak się okaże, w poszukiwaniu siebie.

Opowieścią u Langlo jest muzyka i krajobraz wraz z indywiduami go zapełniającymi. Z pewnością nie dialog. W surowym krajobrazie północy słowa są zbyteczne, a gadulstwo niewskazane. Nadmierny zbytek energii. Jednak poważnie odnosząc się do sprawy, trzeba przyznać, że w krajobrazie Skandynawii, a zwłaszcza dalekiej północy, jest coś urzekającego. Nie chodzi tylko o piękno czy przestrzenie. We wszechogarniającej człowieka bieli zostaje się sam na sam ze sobą i własnym ja. Paradoksalnie, właśnie to w tych surowych warunkach może się okazać najbardziej przerażające. Inaczej funkcjonują relacje z drugim człowiekiem, pozbawione owej stechnicyzowanej, popkulturowej, sztucznej papki.

Jomar w swojej podróży przechodzi kolejne etapy: od symbolicznego spalenia za sobą "mostów" (w tym przypadku chaty) do finałowego, szaleńczego zjazdu stromym stokiem na spotkanie z drugim sobą - synem. Pokonując ponad 1000 kilometrów, wpierw na skuterze, a potem na nartach, pokonuje własny strach produkowany przez psychikę. Jak pokazuje otwarte zakończenie, nie cel tej wędrówki jest istotny, ale sam jej przebieg, a może - sama decyzja o jej podjęciu.

Dziwacy, których spotyka na drodze, zagubieni gdzieś na pustkowiu, pozwalają mu pokonać kolejne etapy: od nastolatki, która wyrwie go ze ślepoty (śnieżnej), przez geja, który nauczy go na nowo przyjaźni i spontaniczności, po starca, który wskaże mu, co w życiu jest najważniejsze. Każdy udowodni, jak niezwykle istotna jest potrzeba obecności drugiego człowieka.

Jednak urok filmu Langlo polega i na tym, że głębsze treści podane są nie tylko w ładnym opakowaniu (zdjęcia), ale w formie lekkiej komedii, której bohaterowie, choć tak inni, urzekają. To taki skandynawski "Easy Rider", tyle że gdy Billy i Wyatt uciekali w filmie Denisa Hoopera od społeczeństwa, Jomar uczy się, jak do tego społeczeństwa na nowo wejść. Szuka bowiem wolności od siebie samego i własnej psychiki, walczy nie ze społeczeństwem, a ze sobą. Najwidoczniej każda szerokość i długość geograficzna ma swój własny, unikalny bunt.

7/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: szaleństwo | urok
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy