Luc Besson wrócił do swojej najlepszej formy z czasów, gdy tworzył postacie ekscentrycznych samotników-zabójców, wkomponowując w hollywoodzkie ramy europejski barok w wersji pop. Magnetyczny Caleb Landry Jones może stanąć bez kompleksów obok Leona Zawodowca i Nikity, kreując szalony obraz drag queen - mściciela z uroczo zabójczymi psiakami u boku, którego misja ma wymiar niemal...metafizyczny.
To zdumiewające, że Luc Besson nie tylko nic nie robi sobie z tego, że pięć lat temu powstał "Dogman" Matteo Garrone, opowiadający o gnębionym przez otoczenie miłośniku psów, który dociśnięty do muru postanawia wymierzyć upadłemu światu vendettę. Oczywiście "Dogman" Bessona jest filmem stylistycznie i psychologicznie na zupełnie innym poziomie niż dzieło Garrone, ale punkt wyjścia i tytuł pozostają te same. No, ale czy Besson kiedykolwiek przejmował się takimi drobnostkami? To nie jest mój zarzut, bo przecież Douglas w wykonaniu Jonesa to bohater zupełnie inny od Marcello u Garrone, choć obu łączy brutalne odrzucenie, niepełnosprawność i gołębie serce.