"Demeter: Przebudzenie zła" nie jest wciąż przełomem, na jaki czekają kreatorzy Dark Universe, ale w interesujący sposób dopisuje nowy rozdział do epopei o krwawym hrabim z Transylwanii. Postać Draculi została przez kino przewałkowana na wszelkie możliwe sposoby, jednak tak paskudna fizycznie nigdy nie była.
Dopiero co dostaliśmy ironiczne wydanie karpackiego arystokraty o twarzy szalonego Nicolasa Cage’a ("Renfield"), a Universal już nam rzuca kompletnie inny obraz Draculi. Nie arystokraty o sznycie Bella Lugosiego oraz Christophera Lee, demoniczności Gary’ego Oldmana czy perwersyjnego Udo Kiera. Tym razem hrabia Dracula jest zgniłą i rozkładającą się wersją Nosferatu, przy którym Klaus Kiński to przystojniak z Barbielandu. "Demeter..." nie jest nawet ekranizacją klasyki Brama Stokera, ani jej krwawą wariacją, jak przywołany wyżej "Renfield". Wyciągnięcie krótkiego fragmentu książki o podróży Draculi do Anglii na statku Demeter i zrobienie z tego dwugodzinnej jatki dało zaskakująco dużo pola do popisu w najbardziej klasycznym z wampirycznych klasyków, gdzie w zasadzie brak jest klasycznego wampira.
Istotą postaci Draculi jest jej dualizm. Wiecznie nienasycony potwór mieszka w ciele arystokraty, smakosza i arbitra elegancji. Jego nieśmiertelność jest zarówno darem, jak i egzystencjalnym przekleństwem. Nie przez przypadek za opowieści o wampirach brali się tacy twórcy, jak: Polański, Jarmusch, Jordan, Bigelow, Coppola, Herzog, Ferrara czy Scott. W "Demeterze..." nie widzimy potwornego arystokraty. Jest za to tylko jedna jego część - obrzydliwa kreatura (Javier Botet). Cuchnący Gollum ze skrzydłami nietoperza i czerwonymi oczami. Czy można więc nazwać ten film wampiryczną opowieścią?
Jak się już rzekło, akcja rozgrywa się na statku, którego załoga nieświadomie przewozi z Rumunii do Anglii zamkniętego w bogato zdobionej skrzyni hrabiego Draculę. Podczas przystanku w Bułgarii kapitan (Liam Cunningham) zamierza zabrać na pokład kilku silnych mężczyzn, którzy za spore wynagrodzenie dowiozą tajemnicze skrzynie na brytyjskie wyspy. Zgłasza się do niego pragnący dostać się do Anglii czarnoskóry lekarz i astronom Clemons (Corey Hawkins), który zostaje odrzucony przez granego przez Davida Dastmalchiana pierwszego oficera Wojcheka (a może Wojtka?). Na statku potrzeba bowiem rasowych twardzieli, a nie subtelnych intelektualistów, których reprezentuje, jak przystało na kino dzisiejszych czasów, czarnoskóry, który potem okazuje się być powszechnie dyskryminowanym rasowo absolwentem Cambrigde (co ciekawe, jednym z pierwszych czarnych absolwentów tej uczelni był urodzony w Polsce skrzypek George Bridgetower).
Afropolakiem Clemons nie jest, ale jest za to wyjątkowo odważnym i prawym człowiekiem, który ostatecznie dostaje się na pokład, bo ratuje życie wnuka kapitana Toby’ego (Woody Norman). To właśnie on oraz zamknięta w skrzyni młoda i zaskakująco dobrze mówiąca po angielsku transylwańska wieśniaczka Anna (Aisling Franciosi) wezmą na swoje barki walkę z upiornym stworem, pożerającym po kolei załogę Demerera. Oboje są najbystrzejszym i najbardziej opanowanym duetem na pokładzie. Cóż, kolejny znak czasów w Hollywood, które rozszerzyło tak fragment XIX-wiecznej powieście Stokera, by pasował do wrażliwości widza w XXI wieku.