"Ciemniejsza strona Greya" [recenzja]: Poskromienie drapieżnika

Kadr z filmu "Ciemniejsza strona Greya" /materiały dystrybutora

Tytuł kłamie. Christian Grey, korpodandys z bliznami na ciele i umyśle, nie folguje tutaj swoim najbardziej ekstremalnym i zdeprawowanym upodobaniom, wręcz przeciwnie: próbuje stać się porządnym facetem. Nie powinno to jednak nikogo dziwić. Już poprzednia część obiecywała więcej, niż dawała. Oparta na książkach E. L. James erotyczna seria jest być może najgrzeczniejszym spośród wszystkich skandali, jakie zna historia kina.

Pod koniec "Pięćdziesięciu twarzy Greya" niedoświadczona, ale ciekawa seksu Anastasia Steele porzuciła Christiana, ponieważ pewnego dnia posunął się za daleko podczas wspólnych zabaw w BDSM. Na początku kontynuacji postanawia do niego wrócić, jednak pod warunkiem, że będzie powściągał sadystyczne skłonności. Drapieżnik pochyla łeb i pozwala założyć sobie kaganiec. Na szczęście ten zwrot akcji jest jedynie umiarkowanie konserwatywny. Bohaterowie nie ograniczają pożycia do szczelnie okrytej kołdrą pozycji misjonarskiej i nadal sięgają po gadżety z czerwonej, piekielnej zbrojowni Greya. Softcore'owy spektakl trwa w najlepsze.

W zdecydowanie zbyt długich fragmentach oddzielających kolejne sceny erotyczne kochankowie prowadzą rozmowy, w których padają frazesy rodem z poradników budowania zdrowego związku. Anastasia mówi o swoich lękach i pragnieniach. Christian przeprasza, tłumaczy się i składa obietnice poprawy. Zamiast pełnokrwistego melodramatu dostajemy jego bezpłciową i nudną imitację, napędzaną nie porywami namiętności, tylko pragnieniem stabilizacji.

Reklama

Odrobinę nerwu próbują wnieść do historii niechlujnie poprowadzone i zdawkowe sensacyjne wątki - molestowanie Anastasii w pracy czy powrót psychopatycznej eks Christiana - ale pracują jedynie na wrażenie bezkształtu i bezsensu. Na poziomie scenariusza "Ciemniejsza strona Greya" wydaje się wręcz amatorska.

Strona realizacyjna filmu jest z kolei nachalnie profesjonalna. Odpowiedzialna za "jedynkę" Sam Taylor-Johnson została zastąpiona na reżyserskim stołku przez Jamesa Foleya, ale nie spowodowało to zmiany stylu - wciąż mamy do czynienia z efekciarstwem rodem ze spotów reklamujących marki, które lubią być kojarzone zarówno z luksusem, jak i relaksem.

Większość kadrów wypełniają drogie, dyskretnie połyskujące przedmioty, a średnio co dziesięć minut rozbrzmiewa w tle jakiś miałki popowy szlagier. Sceny seksu są elegancko oświetlone, ale przy tym pozbawione dynamiki, wręcz absurdalnie spokojne, zważywszy na ich stosunkowo gwałtowną zawartość. Przydałaby się tu odrobina estetycznej dezynwoltury, może nawet kampu, który pozwoliłby wziąć w nawias bzdurną fabułę.

Sporo luzu wnoszą za to do filmu odtwórcy głównych ról: Jamie Dornan i Dakota Johnson. Dramatyczne partie odgrywają zaledwie poprawnie, ale rozwijają skrzydła, kiedy mają szansę się powygłupiać. Przekomarzanki ich bohaterów są autentycznie zabawne i sympatyczne; oboje wydają się przy tym doskonale świadomi tego, w jak szmatławym projekcie przyszło im wziąć udział. Zarabiają grube pieniądze i przy okazji dobrze się bawią. Można ich za to potępiać. Można też razem z nimi spróbować odnaleźć w "Ciemniejszej stronie Greya" odrobinę niesymulowanej przyjemności.

5/10

"Ciemniejsza strona Greya" (Fifty Shades Darker), reż. James Foley, USA 2017, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 10 lutego 2017 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Ciemniejsza strona Greya
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy