Reklama

Cholesterolowy "Dekameron"

"Grubasy" ("Gordos"), reż. Daniel Sánchez Arévalo, Hiszpania 2009, dystrybutor Vivarto, premiera kinowa 16 lipca 2010 roku.

Kula ziemska kręci się cały czas i musimy pozostać szczupli, aby nie wypaść z tej karuzeli. Jak bardzo byśmy jednak nie uciekali od zbędnych kilogramów, w końcu znajdą one sposób na dogonienie nas. W odpowiedzi na ponowny wzrost wagi możemy sięgnąć po dietę, sport lub pompkę do liposukcji; możemy też spróbować zaakceptować samych siebie. Przecież nie wszystko złoto, co się świeci i nie wszystko piękne, co kościste. Książki lepiej nie oceniać po okładce, a człowieka po wskaźniku BMI... Ale to chyba wszystko banały.

Tym banałom postanowił stawić czoła Daniel Sánchez Arévalo ("Granatowy Prawie Czarny") w "Grubasach". Jego film opowiada o grupie wsparcia dla osób otyłych, która pod wodzą wysportowanego i śniadego terapeuty stara się zrealizować czterostopniowy program odchudzania. Ich spotkania przypominają nieco sesje Anonimowych Alkoholików: bohaterowie próbują wspólnie odkryć przyczyny swojego obżarstwa. Narracja rozjeżdża się w kilku kierunkach naraz, pokazując życie wszystkich uczestników, ich rodzin oraz znajomych. Przekrój jest spory i w efekcie dostajemy coś na kształt cholesterolowego "Dekameronu".

Reklama

Ambicje są duże, Arévalo porusza epickie spektrum tematów: nietolerancję, nieprzystosowanie, kompleksy, miłość, zdradę, obsesję, tarcia na linii seks-religia, dezintegrację rodziny, małżeństwo geja z kobietą, życie pozagrobowe. Starczyłoby na kolejne tysiąc odcinków "Mody na sukces", ale wszystkie te wątki upakowane w trwającym niespełna dwie godziny filmie nie znaczą nic. Trudno nawet zaczepić gdzieś w tym gąszczu emocjonalne zaangażowanie - bohaterów mija się niczym kolejne eksponaty w muzeum chorób cywilizacyjnych. W "Grubasach" działają jedynie pojedyncze sceny i ujęcia, pod mąconą przez kolejne zwroty akcji powierzchnią przebłyskuje jakaś prawda, nikt jednak nie chce się zatrzymać i przyjrzeć jej przez chwilę.

Przesyt okazuje się także zasadą rządzącą stroną formalną filmu. Twórcy podeszli do sprawy bardzo pedantycznie, wymyślając jak najwięcej stylistycznych smaczków. Nad złożoną narracją panują za pomocą wizualnych skrótów i czasem naprawdę udaje im się wykrzesać z nich sporo dowcipu. W jednej ze scen widzimy od tyłu klęczącego przed krucyfiksem mężczyznę; jego ramiona drgają, pewnie wstrząsa nimi szloch skruchy. Najazd kamery pozwala odkryć, że przed delikwentem leży stos "świerszczyków", a dłoni nie ma on wcale złożonych do modlitwy - oto fałszywa pruderia w celuloidowej pigułce. Na jedno trafne rozwiązanie przypadają trzy niepotrzebne. Wymyślne kompozycje kadru i gra kolorem nasilają się pod sam koniec, jakby twórcy czuli, że ich film zmierza donikąd i próbowali za wszelką cenę odwrócić od tego uwagę realizacyjnymi fajerwerkami.

Spójne i niezmiennie ciekawe pozostaje w "Grubasach" spojrzenie na świat. Hiszpania to kraj znany ze swoich surrealistycznych inklinacji. Arévalo nie jest tak drapieżny jak Bunuel, Saura czy Almodóvar, ale potrafi odnaleźć absurd czający się na styku codziennych zdarzeń. Udaje mu się bycie jednocześnie frywolnym i delikatnym: kiedy jeden z bohaterów trafia na ostry dyżur, przygrywa temu wesoła muzyka; w czasie poważnej rozmowy pewnej pary słyszymy już subtelne dźwięki pianina. Ostatecznie "Grubasom" bliżej do ciepłej ironii czeskich komedii niż do wywrotowego kina spod znaku "Psa andaluzyjskiego".

"Grubasy" to paradoksalnie obraz lekkostrawny i niskokaloryczny. Zbyt duża ilość wykorzystanych w nim składników sprawia jednak, że nie nadaje się on na przekąskę, a po posiłku zostaje na języku nieprzyjemny posmak tych wszystkich konserwantów, które chcą zapewnić produktowi świeżość kosztem naszej wątroby... Ale to też takie recenzenckie banały.

5/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Grubasy | Hiszpania
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy