"Candyman": Monstrum na miarę czasów [recenzja]

Kadr z filmu "Candyman" /materiały prasowe

Oryginalny "Candyman" z 1992 do dziś uznawany jest za jeden z bardziej przerażających filmów lat dziewięćdziesiątych. Czy jego sequel spełni oczekiwania widzów?

Trzydzieści lat temu Bernard Rose w "Candymanie" opowiedział historię, która do dziś jeży włos na głowach kinomaniaków. Oto w północnym Chicago, na osiedlu socjalnym Cabrini Green, grasuje bezlitosny morderca. Candyman - bo taki przydomek nosił zabójca - nie jest człowiekiem, raczej duchem, demonem, na pewno postacią z innego porządku. Zjawia się na wezwanie - gdy zostaje powtórzony pięciokrotnie jego pseudonim. Zamiast ręki ma ostry hak. Znakiem, że jest niedaleko, jest towarzyszący mu rój pszczół.

Po trzech dekadach do tej historii sięga młoda afroamerykańska reżyserka Nia DaCosta ("The Marvels"). Wracamy do Cabrini Green. Osiedla nie ma. Dziesięć lat po zburzeniu ostatnich budynków okolica została w pełni zgentryfikowana, na miejscu osiedla dla biedniejszych obywateli pysznią się luksusowe apartamentowce. Do jednego z nich wprowadzają się artysta wizualny Anthony McCoy (Yahya Abdul Mateen II, znany z "Aquamana" i "Watchmen") wraz z partnerką, marszandką Brianną Cartwright (Teyonah Parris z "Gdyby ulica Beale mogła mówić").

Reklama

Kariera mężczyzny tkwi w martwym punkcie. Zaraz po szkole obwołany "objawieniem", Anthony coraz bardziej łamie się pod presją oczekiwań i desperacko szuka inspiracji. Spotkanie z dawnym mieszkańcem Cabrini Green odsłoni przed mężczyzną mroczne tajemnice przeszłości. Anthony dowie się, że w dzieciństwie został porwany przez Candymana i użyty przezeń jako przynęta. Mężczyzna zaczyna eksplorować historię mordercy z hakiem z nadzieją, że zainspirowane nią prace przypomną światu, ile jest wart jako artysta. Szybko jednak zatraca się w makabrze, a uścisk przeznaczenia coraz mocniej zaciska się na jego szyi.

"Candyman" z 1992 był filmem przełomowym. Dotąd horrory rozgrywały się najczęściej w lesie lub na przedmieściach, a nie, jak u Rose'a w sercu dużej metropolii, zaś czarni bohaterowie, trochę jak geje w komedii, grywali w nim role poboczne lub dekoracyjne, a nie główne, jak Tony Todd. Produkcja miała też potężny ładunek polityczny. Grany przez Todda bohater był według scenariusza synem niewolnika i utalentowanym malarzem, którego sztuka zapewniała mu spore wpływy i wolność. Pewnego dnia zakochał się jednak w jednej z malowanych białych kobiet i spłodził z nią dziecko. Ojciec dziewczyny nasłał nań rozwścieczony tłum, chcący go zlinczować. Zardzewiałym ostrzem odcięli mu dłoń, wysmarowali miodem, by pszczoły zakłuły go na śmierć, a prochy rozsypali w miejscu, gdzie lata później powstała dzielnica budownictwa socjalnego Cabrini Green, miejsce akcji filmu...

Pierwszy "Candyman" miał za sobą traumatyczną historię, w której pobrzmiewało wiele tropów kluczowych w doświadczeniu Afroamerykanów. Morderca był de facto wytworem traumy, powstałej na skutek rasistowskiej zbrodni. Nowa wersja filmu bezbłędnie wykorzystuje wielki potencjał tamtej opowieści, jednocześnie sprytnie omijając mniej artystycznie udane kontynuacje tytułu - "Candyman. Pożegnanie z ciałem" (1995) i "Candyman. Dzień umarłych" (1999). Całość niosą doskonałe role Abdula Mateena i Parris, którzy nie ulegają niekiedy wpisanej w horror manierze. Trzymają się gry nieco wycofanej, realistycznej - a przez to robią jeszcze większe wrażenie. Pod skórę wślizguje się ścieżka dźwiękowa Roberta Aiki Aubreya Lowe, który współpracował m.in. z nieodżałowanym Jóhannem Jóhannssonem przy "Sicario" (2015) i "Nowym początku" (2016).

Film obiecującej Nii DaCosty ("The Marvels") powstał przy wsparciu produkcyjnym i scenariuszowym Jordana Peele'a (Oscar za "Get Out"), mistrza diabelnie inteligentnego ubierania społecznie zaangażowanych wątków w nowoczesny, rozrywkowy kostium. Dlatego nie może dziwić, że widz dostaje horror na miarę ery Black Lives Matter. "Candyman" jest z jednej strony gatunkowo czysty, ostry i przerażający, można go czytać jako rasowy horror z elementem ponadnaturalnym, który z minuty na minutę gęstnieje od strachu.

Jednocześnie jest to obraz uważnie diagnozujący artystyczne środowisko, historycznie pełną uprzedzeń politykę miejską, współczesny klasizm. Film w pełni świadomy aktualnego kontekstu społeczno-politycznego i nieuciekający od skojarzeń z tymże. I w pewnym sensie takie ujęcie jest straszniejsze. Dlaczego? Zbliża abstrakcyjne zagrożenie do codzienności widza, stwarzając (słuszne) wrażenie, że niebezpieczeństwo kryje się tuż za rogiem. Żyjemy w czasach, w których politycy z pasją dzielą społeczeństwo i napuszczają na siebie obywateli, dzieląc ich na lepszych i gorszych, a policja nie przestrzega procedur. Wystarczy włączyć wiadomości, by się przekonać, że nie trzeba monstrum z hakami zamiast rąk, by coś mogło się nam stać.

7/10

"Candyman", reż. Nia DaCosta, USA 2021, polski dystrybutor: Forum Film, premiera kinowa: 27 sierpnia 2021 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Candyman
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy