Były wielkie oczekiwania. Jak wypada najnowszy film jednego z najlepszych polskich reżyserów?

Marcin Dorociński w filmie "Minghun" /fot. Łukasz Bąk/Wonder Films /materiały prasowe

Jan P. Matuszyński postawił sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Jego debiut fabularny, czyli "Ostatnia rodzina" z 2016 roku, to arcydzieło polskiego kina, zdaniem wielu najlepsza polska produkcja powstała po 1989 roku. Genialny pierwszy film z jednej strony ustawił go w centrum rodzimej kinematografii, z drugiej niebotycznie podniósł oczekiwania wobec jego kolejnych dokonań. Po przedstawieniu nam losów Beksińskich Matuszyński poszedł w wielowątkową narrację w "Żeby nie było śladów". Chociaż nie był to film wybitny, budził on uznanie swoim rozmachem i opowieścią z wielką historią w tle, przez którą przeplatają się dziesiątki postaci. W "Minghunie", swoim trzecim dziele, Matuszyński wraca do intymnej fabuły, w której centrum znajduje się dwóch bohaterów.

  • "Minghun" jest trzecim pełnometrażowym filmem Jana P. Matuszyńskiego, nagrodzonej Złotymi Lwami w Gdyni "Ostatniej rodziny" i biorącego udział w Konkursie Głównym w Wenecji "Żeby nie było śladów"
  • Tytuł oznacza chiński rytuał małżeństwa dwójki zmarłych osób. Zwyczaj ten jest praktykowany do dzisiaj
  • "Minghun" miał swoją światową premierę na 24. MFF mBank Nowe Horyzonty we Wrocławiu. Będzie także pokazywany w ramach Konkursu Głównego podczas 49. FPFF w Gdyni

"Minghun": Matuszyński ponownie zrealizował film na najwyższym poziomie technicznym

Wdowiec Jerzy (Marcin Dorociński) samotnie wychowuje wchodzącą w dorosłość córkę Mei-Xiu (Natalia Bui), którą wszyscy nazywają Masią. Dziewczyna jest owocem jego krótkiego małżeństwa z poznaną w Wielkiej Brytanii emigrantką chińskiego pochodzenia. Związek tragicznie zakończyły choroba i śmierć kobiety. Niestety, wypadek samochodowy zabiera Jerzemu także ukochaną córkę. Zrozpaczonego mężczyznę odwiedza dawno niewidziany teść Benny (Daxing Zhang), który nalega, by odprawić chiński rytuał minghun, czyli zaślubiny dwóch osób po ich śmierci. Jerzy, który za przybyszem nie przepada, nie chce o tym słyszeć. Wkrótce zgadza się jednak pomóc Benny'emu. Rozpoczynają się poszukiwania kandydata na towarzysza Masi w życiu po śmierci.

Matuszyński przyzwyczaił nas w swoich filmach do perfekcji — narracyjnej i realizacyjnej. W przypadku tej drugiej w "Minghun" nie ma zaskoczeń. Twórca "Żeby nie było śladów" jak mało kto w naszym kraju potrafi operować środkami filmowego wyrazu. Każdy element widoczny na ekranie, ruch kamer - wydają się zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach. Weźmy na przykład przestrzeń mieszkania, tak świetnie ogrywaną w "Ostatniej rodzinie". Matuszyński powtarza ten efekt w "Minghun". Dzięki prostym zmianom w ustawieniu kamery i kadru mieszkanie Jerzego wydaje się pełne życia, gdy Masia w nim jest, i puste, gdy dziewczyna znika. Niestety, od czasu do czasu z rytmu wybijają nas małe potknięcia. Nie wpływają one jednak znacząco na przyjemność płynącą z seansu. 

"Minghun": Tonacyjna niekonsekwencja

Co zaskakujące, często zgrzyta scenariusz. O ile początkowe poglądy oraz motywacje Jerzego i Benny'ego są jasne, zmiana nastawienia ojca zmarłej do pomysłu swojego teścia jest nagła i bardzo życzeniowa. Pojawia się też kilka zwrotów akcji — prawdę mówiąc średnio wiarygodnych. Najgorsze jest to, że są to proste błędy scenariuszowe, łatwe do usunięcia. Czasem wystarczyłaby dosłownie linijka dialogu lub ujęcie, które pogłębiłyby naszą wiedzę o stosunku ojca do Masi i jej usamodzielniania się lub jej życia uczuciowego. Wtedy pewne ścieżki obrane przez twórców, chociaż nieco naiwne, nie wydawałyby się wzięte znikąd.

Szwankuje także tonacja. Początek jest świetnie poprowadzony i gra na właściwych nutach. Jednak gdy Jerzy decyduje się pomóc Benny'emu w organizacji minghun — początkowo tylko po to, by staruszek się odczepił — nagle na kilka scen wchodzimy wręcz w obszary cringe comedy. Oczywiście łączenie tragedii z komedią codziennych niezręczności nie jest niczym złym. Robił to między innymi Kenneth Lonergan w mistrzowskim "Manchester by the Sea". Tyle że tam twórcy byli konsekwentni co do strategii tonacyjnej, trzymając się jej od początku do końca. W "Minghun" komedia wchodzi dosłownie na kilka następujących po sobie scen. Są one świetnie zrealizowane i zagrane, niezręcznie przezabawne, ale kłócą się z tym, co mamy pokazane wcześniej i później. 

"Minghun" to wciąż dobry film. I najsłabszy w filmografii Matuszyńskiego

Początkowo bardzo dobrze wypada konflikt postaw bohaterów. Jerzy to człowiek nauki, niewierzący w Boga i życie pozagrobowe. Benny reprezentuje duchowość, a jego pojawienie się wnosi do opowieści motywy metafizyczne. Niestety, życzeniowe przejście Jerzego na stronę teścia sprawia, że zestawienie ich poglądów ostatecznie nie wybrzmiewa tak mocno, jak powinno. 

Narzekam, ale muszę też przyznać, że mimo licznych zgrzytów "Minghun" ogląda się z niesłabnącym zaciekawieniem. Bezbłędna jest cała obsada na czele ze świetnym Marcinem Dorocińskim w przejmującej roli ojca pogrążonego w żałobie. Niemniej "Minghun" jest najsłabszym filmem w dorobku Matuszyńskiego. Inna sprawa, że gdyby najmniej udane dzieło innych rodzimych twórców prezentowało taki poziom, nasza kinematografia byłaby krainą mlekiem i miodem płynącą. 

6,5/10

"Minghun", reż. Jan P. Matuszyński, Polska 2024, dystrybucja: Kino Świat, premiera kinowa: 29 listopada 2024 roku

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Jan P. Matuszyński
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy